W czasie długiego lotu z Waszyngtonu do Kalifornii uświadomiłem sobie, że Supermózg od dwóch dni zostawił mnie spokoju. To dziwne. A może też gdzieś podróżował? Quepasa, Supermózgu? Może był ze mną w samolocie, w drodze do San Francisco? Przypomniałem sobie stary kawał o paranoi. Facet zwierza się psychiatrze, że nikt go nie lubi. To niemożliwe, odpowiada lekarz. Rozmawiał pan już z niktem?
Ze mną było jeszcze gorzej. W pewnej chwili wstałem z fotela i przeszedłem się po pokładzie, spoglądając na pasażerów. Żadnej znajomej twarzy. Supermózgu nie było. Kłów u nikogo także nie widziałem. Z wolna popadałem w obłęd.
Przyleciałem na międzynarodowy dworzec lotniczy w San Francisco i spotkałem się z federalnymi. Powiedzieli mi, że Kyle jest w drodze z Nowego Orleanu. Ostatnio coraz częściej namawiał mnie, żebym zmienił pracę i przeniósł się do FBI. Ze względów czysto finansowych miałbym na pewno lepiej. Agenci zarabiah więcej od policjantów. Godziny pracy też były wygodniejsze. Postanowiłem, że po zakończeniu śledztwa porozmawiam o tym z Naną i z dziećmi. Miałem przeczucie, że niedługo już będzie po wszystkim. Ciekawe, skąd mi się to wzięło?
Odjechałem z lotniska długim granatowym wozem, wraz z trzema agentami. Siedziałem z tyłu, w towarzystwie Roberta Hatfielda, starszego agenta z San Francisco. Pokrótce podał mi ostatnie ustalenia.
– Zlokalizowaliśmy miejsce pobytu tak zwanych wampirów. To stare ranczo u podnóża gór, na północ od Santa Cruz, blisko oceanu. Do tej pory nie wiemy, czy to właśnie tam przetrzymywana jest inspektor Hughes. Nikt jej nie widział.
– Co to za okolica? – zapytałem. Hatfield wyglądał młodo, trudno było dokładnie określić jego wiek. Był pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką. Bardzo wysportowany. Starannie ostrzyżony. Najwyraźniej dbał o swój wygląd.
– Niemal pustkowie. Ze dwa duże rancza, a poza tym jedynie skały, drapieżne ptaki i pumy.
– A nie tygrysy?
– Ciekawe, że o to pan pyta. W miejscu, o którym mowa, trzymano dzikie zwierzęta: niedźwiedzie, wilki, tygrysy i nawet ze dwa słonie. Z tego co wiem, były tresowane dla potrzeb filmu i reklamy. Właścicielami rancza byli dawni hippisi, siedzący tam od lat sześćdziesiątych. Na swoją działalność mieli zgodę Departamentu Spraw Wewnętrznych. Prowadzili liczne interesy, między innymi z Tippi Hedren i z Siegfnedem i Royem.
– Zwierzęta wciąż są na tym terenie?
– Nie. Przedsiębiorstwo upadło jakieś pięć lat temu. Właściciele zniknęli. Nikt nie chciał kupić ziemi. To jakieś dwadzieścia dwa hektary, nie nadające się prawie do niczego. Zresztą, sam pan zobaczy.
– A co się stało z mieszkańcami zoo?
– Wiele zwierząt trafiło do innych ośrodków związanych z przemysłem filmowym. Część wzięła chyba Brigitte Bardot, a część ogród zoologiczny w San Diego.
Usadowiłem się wygodniej w fotelu i raz jeszcze zacząłem analizować tę sprawę. Nieoczekiwanie znów zaświtał mi promyk nadziei. Zastanawiałem się, czy jakiś tygrys przypadkiem nie został na ranczu. Puściłem wodze fantazji. W Azji i Afryce wampir o wiele częściej zmienia się w tygrysa niż w nietoperza. Tygrysy budzą większy strach niż małe latające ssaki. To samo można powiedzieć o okrutnie zmaltretowanych ciałach, które napawają przerażeniem. Santa Cruz chciało dorównać swojej sławie i rzeczywiście stać się stolicą wampirzego świata.
Po drodze minęliśmy farmę i niewielką winnicę. Poza tym nic ciekawego. Hatfield powiedział mi, że latem okoliczne wzgórza stają się złotobrązowe, niczym afrykańska sawanna.
Próbowałem nie myśleć o Jamilli i o jej losie. Dlaczego przyjechała sama? Co nią powodowało? Aż tak była podobna do mnie? Gdyby zginęła, nigdy bym sobie tego nie wybaczył.
Samochód wreszcie zjechał z głównej drogi. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie dostrzegłem żadnych zabudowań. Same wzgórza. Jastrząb lekko szybował po przejrzyście błękitnym niebie. Odludna, cicha i bardzo piękna okolica.
Skręciliśmy w polną drogę i przez ponad półtora kilometra rzucało nami na wybojach. Minęliśmy stare ogrodzenie z drutu kolczastego. Zardzewiałe resztki ciągnęły się wzdłuż drogi przez jakieś sto metrów, potem zniknęły i znów się pojawiły.
Nagle zobaczyliśmy sześć samochodów, czekających po obu stronach szlaku. Były to głównie dżipy, bez żadnych oznaczeń.
Pośrodku drogi stał Kyle Craig. Wsparł się pod boki i spoglądał na mnie z uśmiechem, jakby w zanadrzu chował jakąś tajemnicę.
Na pewno tak było.