Rozdział 104

Wreszcie zadzwonił.

– Zabiłem ich i nic nie poczułem. Zupełnie nic. Lecz ty poczujesz, Alex. W pewnym sensie, to ty jesteś winny. Nikt inny, tylko ty. Nawet nie chciałem ich zabijać. Ale musiałem. Tak zwykle dzieje się w thrillerach. Przyznaję, że wymknęło się to spod kontroli.

Słuchałem tych okropnych wyznań kwadrans po piątej rano. Spałem zaledwie trzy godziny, kiedy obudził mnie terkot telefonu. Wpadłem w panikę. Serce waliło mi tak głośno, że słyszałem każde uderzenie.

– Kogo zabiłeś? – spytałem Kyle’a. – Kogo? Powiedz mi, kto to był. Powiedz!

– A co to za różnica? Przecież i tak już nie żyją. Nic na to nie poradzisz. Możesz mnie najwyżej złapać. Pomogę ci w tym. Czy nie to właśnie chciałeś usłyszeć? Czy to nie będzie trochę ciekawsze? Trochę uczciwsze? – Wybuchnął obłąkańczym śmiechem. Chryste Panie, nigdy nie słyszałem, żeby stracił nad sobą panowanie.

Pozwoliłem mu mówić dalej. Czułem, jak się nadymał. Tego mu było właśnie potrzeba.

Kogo zabił? Boże, kogo zamordował? Mówił przecież co najmniej o dwóch osobach.

– Z reguły działaliśmy razem, jak w zespole. Złapać samego siebie. Byłby to mój największy triumf! Myślałem nad tym. Puściłem wodze fantazji. Sam przeciw sobie. Może być coś lepszego? – Znów się roześmiał.

Postanowiłem sobie w duchu, że już więcej nie zapytam, kogo zabił. Mógłby się zdenerwować i przerwać połączenie. Głowa mi puchła od natłoku myśli. Bałem się. Christine? Kate? Jamilla?

Ktoś z FBI? Kto? Kto, na Boga?! Miej sumienie, ty potworze. Pokaż, że zachowałeś choć trochę człowieczeństwa.

– Nie jestem słynnym terapeutą. Nie mam twojego wykształcenia, ale wysnułem pewną teorię. Nazwijmy ją amatorską – ciągnął. – Tu chyba chodzi o współzawodnictwo. O braterską rywalizację. Sądzisz, że to możliwe, Alex? Wiesz co? Miałem młodszego brata. Pojawił się w najgorszej chwili i zdławił mój kompleks Edypa. Byłem zaledwie dwuletnim malcem, a on odgrodził mnie od rodziców. Na twoim miejscu bym to sprawdził. Zatelefonuj do Quantico. Możesz się na mnie powołać.

Cedził słowa spokojnym, niemal beznamiętnym tonem. Drwił ze mnie – jako detektywa i psychiatry. Ręce drżały mi jak w febrze. Miałem dość.

– Kogo zabiłeś tym razem?! – ryknąłem do słuchawki. – Kogo?!

Wykończył mnie. Ze szczegółami opowiedział o ostatnim morderstwie. Byłem pewien, że mówił prawdę.

Potem rozłączył się. Kląłem w żywy kamień.

Chwilę później, zupełnie otępiały, z błędnym wzrokiem, siedziałem w samochodzie i gnałem przez Waszyngton na miejsce nowej zbrodni.

Загрузка...