Dwa prawdziwe wampiry, we własnej opinii, były nie do pokonania. William i Michael przybyli do Nowego Orleanu. Od pierwszej chwili doszli do wniosku, że to miasto należy do nich. Młodzi książęta, o długich jasnych włosach, w czarnych spodniach, czarnych koszulach i lśniących wysokich butach. Tu, jeśli wszystko pójdzie dobrze, chcieli zakończyć swoją misję. A co mogłoby im w tym przeszkodzić?
William powoli jechał przez French Quarter. Rozglądali się za łupem. Samochód sunął słynnymi ulicami: Burgundy, Dauphine, Bourbon, Royal i Chartres. Zagrzmiała głośna muzyka Readysexgo – Supernatural Blonde, a potem Radio Tokyo.
Wreszcie wysiedli przy Riverwalk i dalej poszli na piechotę. Kiedy skręcili na Marketplace, William myślał, że się porzyga. Tu Banana Republic, tam Eddie Bauer, Limited, Sharper Image, Gap… Tandeta, szmira i głupota dominowały na każdym kroku.
– Co chcesz zrobić? – zwrócił się do Michaela. – Tylko popatrz na to bajoro w samym sercu przecudnego miasta.
– Więc zapolujmy na klientów! Chętnie się pożywię w jakiejś przymierzami, choćby w Banana Republic. To całkiem niezły pomysł.
– Nie! – sprzeciwił się William. Chwycił brata za rękę. – Zbyt ciężko obaj harowaliśmy, żeby to teraz zaprzepaścić. Potrzebujemy chwili oddechu.
Nie mogli już więcej zabijać. Przynajmniej nie teraz. Nie tak blisko domu Charlesa i Daniela. Rzeczywiście nadeszła pora na krótki odpoczynek. William pojechał Bonnet Carre Spillway aż do granic Nowego Orleanu. Potem pociągnął dalej, międzystanową numer dziesięć, w głąb prawdziwej Luizjany.
To, czego szukał, znajdowało się mniej więcej godzinę jazdy od miasta. Wspinaczka wprawdzie nie była trudna, lecz przynajmniej miała w sobie posmak ryzyka. Wymagała szczególnej uwagi. Każdy błąd mógł skończyć się upadkiem i śmiercią.
Obaj wybrali najprostszy i zarazem najniebezpieczniejszy sposób wspinania – bez lin, haków i żadnych zabezpieczeń.
– Ale z nas twardziele! – roześmiał się Michael i zawył jak opętany, kiedy dotarli mniej więcej do połowy sześćdziesięciometrowej skały. Twardzielami określano najbardziej zajadłych wspinaczy. Najlepszych – a to pobudzało wyobraźnię braci.
– Są starzy weterani i młodzi śmiałkowie! – odkrzyknął mu William.
– Tak, ale nie ma starych śmiałków! – ryknął śmiechem Michael.
Wspinaczka okazała się o wiele trudniejsza, niż początkowo przypuszczali. Wymagała niezłych umiejętności. Bywało, że szli trawersem, to znów pięli się pionowo w górę, dociskając ciała do skały i korzystając nawet z najmniejszych punktów zaczepienia.
– Jesteśmy nie do pokonania! – krzyczał Michael co sił w phicach. Zapomniał o tym, że był głodny i że rozglądał się za ofiarami. Teraz liczył się tylko wyczyn. Walka o przetrwanie, o władzę nad słabością.
W pewnym momencie stanęli przed koniecznością wyboru. Dotarli bowiem do takiego miejsca, z którego – po paru następnych ruchach – nie było już odwrotu. Na pewno nie tą samą drogą. Mogli iść tylko naprzód, aż do szczytu, albo zawrócić.
– I co ty na to, braciszku? – zapytał William. – Sam decyduj. Zrób, co ci serce dyktuje.
Michael śmiał się tak szaleńczo, że aż musiał oburącz przytrzymać się skały. Spojrzał w dół – prosto w oblicze pewnej śmierci.
– Ani mi w głowie rezygnować! Nie spadniemy, bracie. Nigdy nie spadniemy. Będziemy żyli wiecznie.
Wspięli się na sam szczyt, skąd widać było cały Nowy Orlean. To miasto należało do nich.
– Jesteśmy nieśmiertelni! Nigdy nie umrzemy! – krzyknęli w szum wiatru.