Rozdział 76

Pracowałem do późnej nocy. Nie znalazłem niczego nowego. Koło dziewiątej zaczęła doskwierać mi samotność; czułem się lekko rozdrażniony. Zadzwoniłem do domu, ale nikogo nie zastałem. Z początku trochę mnie to zaniepokoiło, lecz potem przypomniałem sobie, że właśnie dzisiaj były urodziny ciotki Tii. Nana musiała pojechać z dziećmi do nowego domu ciotki, w Chapel Gate, na północ od Baltimore.

Nie kupiłem jej nawet prezentu. Szlag by trafił. Skończony dureń. Tia nigdy nie zapominała o moich urodzinach, nawet wtedy, gdy jako mały chłopiec przeprowadziłem się do Waszyngtonu. Wówczas podarowała mi zegarek, który nosiłem do tej pory. Zadzwoniłem do Maryland i oczywiście musiałem chwilę porozmawiać z gośćmi. Ze śmiechem namawiali mnie, żebym wpadł na przepyszne ciasto, pytali się, gdzie jestem i kiedy wracam do domu.

Nie miałem dla nich zbyt pocieszających wieści.

– Wrócę, jak tylko mi się uda – powiedziałem. – Tęsknię za wami. Zamiast tu siedzieć, wolałbym teraz być z wami, na przyjęciu.

W drodze do hotelu postanowiłem raz jeszcze zajrzeć do willi zamordowanych magików. Co mnie właściwie tam ciągnęło? Sam nie wiedziałem. Czy popadłem w obsesję na punkcie zbrodni? Przed bramą stało dwóch miejscowych policjantów. Wyglądali na mocno znudzonych. Żaden z nich na pewno nie cierpiał na obsesję.

Pokazałem im legitymację i przepuścili mnie do środka. Nie ma sprawy, doktorze Cross.

Miałem ledwo uchwytne przeczucie, że przeoczyliśmy coś bardzo ważnego. Ekipa śledcza przesiedziała tu kilka godzin. Ja zresztą także. Nie znaleźliśmy niczego konkretnego. Lenno. Domena. Ten stary dom emanował złe fluidy. Może przydałby mi się jakiś talizman?

Przeszedłem przez ogromną, bogato zdobioną sień i wszedłem do salonu. Moje kroki rozbrzmiewały echem po pustych pomieszczeniach. Wciąż się zastanawiałem, co przegapiliśmy. Ściślej: co ja przegapiłem?

Główna sypialnia znajdowała się na piętrze, nad schodami. Nic się w niej nie zmieniło od czasu, kiedy tu byłem przedtem. Po jakie licho więc wróciłem? Wielki otwarty pokój wypełniony był mrocznymi obrazami. Niektóre z nich wisiały na ścianach, ale większość stała podparta na podłodze. Magicy sypiali w łóżku, a nie w trumnach, które znaleźliśmy w lochach.

Jeszcze raz przetrząsnąłem szafę. W pewnej chwili trafiłem na coś, czego na pewno przedtem tu nie było. Co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wśród butów leżały dwie miniaturowe lalki, przedstawiające Charlesa i Daniela.

Miały głębokie „rany” na szyi, twarzy i piersiach. W tych samych miejscach, co na zwłokach.

Kto podłożył te wstrętne zabawki? Co właściwie miały oznaczać? Co się działo w Nowym Orleanie? Kto zakradł się do tego domu po opieczętowaniu? Miałem szczerą ochotę zadzwonić do Kyle’a. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem.

Nie chciałem sam, w dodatku nocą, wracać do podziemi. Byłem tu jednak, więc postanowiłem udać się na szybki obchód. Przecież na zewnątrz stało dwóch policjantów.

Co nam uniknęło?

Od jedenastu lat trwała seria okrutnych i gwałtownych morderstw.

Ktoś zabił dwóch głównych podejrzanych.

Ktoś podrzucił lalki w ich pokoju.

Zszedłem na dół i wkroczyłem w pajęczą sieć korytarzy, rozciągającą się na wszystkie strony. Nowy Orlean leży prawie dwa metry poniżej poziomu morza. W podziemnych przejściach i piwnicach panowała wieczna wilgoć. Krople wody zbierały się na murach.

Coś zaszurało, więc się zatrzymałem. Usłyszałem jakby echo kroków. Sięgnąłem do kabury wiszącej pod pachą i wydobyłem glocka.

Nasłuchiwałem czujnie. Nic. Znowu szuranie.

Myszy lub szczury, pomyślałem. Pewnie jedno i drugie. Na pewno.

Coś mi kazało iść dalej. Przecież musiałem kontynuować śledztwo. Nie mogłem tak po prostu odejść. Co chciałem sobie udowodnić? Że się nie boję? Że nie jestem podobny do ojca, który stchórzył przed własnym życiem?

Szedłem powoli, krok za krokiem, nasłuchując najdrobniejszych dźwięków.

Słyszałem kapanie wody gdzieś w mrocznym tunelu.

Wyciągnąłem z kieszeni stare zippo i zapaliłem kilka pochodni wiszących na kamiennym murze. Mimowolnie oczami wyobraźni widziałem rany na ciałach ofiar. Ślady ugryzień. Trupy Charlesa i Daniela. Siebie samego pogryzionego przez szaleńca z Charlotte. „Teraz już należysz do nas”.

Skąd to zło, ogarniające coraz większe połacie kraju?

Co kierowało mordercami?

I gdzie teraz oni się ukryli?

Nie usłyszałem ich, jak nadchodzili. Nie dostrzegłem żadnego ruchu.

Ktoś mnie uderzył – dwa razy. Napastnicy w ułamku sekundy wyłonili się z ciemności. Jeden zaatakował mnie w twarz i szyję. Drugi rzucił się do kolan. Działali zespołowo. Razem.

Z głuchym jękiem jak długi runąłem na ziemię. Dech mi zaparło. Na szczęście upadłem na tego, który mnie trzymał za nogi. Usłyszałem suchy trzask, jakby pękającej kości. Potem wrzask. Wyzwoliłem się z objęć napastnika.

Zerwałem się na równe nogi, ale drugi wciąż siedział mi na karku. Gryzł mnie. Jezu, tylko nie to!

Zakląłem i rzuciłem się plecami na ścianę. Jeszcze raz. Co to za szaleńcy? Co za pijawka siedziała mi na ramionach?

Sukinsyn wreszcie mnie puścił. Odwróciłem się na pięcie i wyrżnąłem go prosto w głowę kolbą pistoletu. Poprawiłem solidnym lewym sierpowym. Zwalił się jak wór mąki.

Dyszałem ciężko, rozgrzany walką. Obaj się nie ruszali. Wymierzyłem do nich z pistoletu i zapaliłem jeszcze jedną pochodnię. Tak już lepiej. Światło zawsze pomaga.

Zobaczyłem chłopaka i dziewczynę, mniej więcej siedemnastoletnich. Oczy niczym czarne dziury. Chłopak musiał mierzyć ponad metr osiemdziesiąt.

Miał na sobie biały podkoszulek z napisem „Marlboro Racing First to Finish” i czarne, workowate, mocno poplamione dżinsy.

Dziewczyna była dużo niższa, szeroka w biodrach. Miała ufarbowane na czarno włosy, przetykane rudymi pasemkami i błyszczące od brylantyny.

Potarłem ręką po karku i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie zostałem pogryziony. Nie popłynęła ani odrobina krwi.

– Aresztuję was! – krzyknąłem do leżących. – Cholerni krwiopijcy.

Загрузка...