102

Stojąc w mrocznym chłodzie po drugiej stronie placu Dennis zobaczył sylwetkę Piotra zbliżającą się do okna na szczycie Iglicy. Widział, jak dwukrotnie krzyżuje ręce nad głową. To znaczy, że rzuci list. Ryzyko zwiększało się zatem dwukrotnie – nie, trzykrotnie – ale młody lokaj był rad.

Przygotował się na dłuższe oczekiwanie, czując, jak odrętwienie obejmuje mu stopy. Wydawało mu się, że tkwi tu w nieskończoność. Obwoływacz ogłosił dziesiątą… potem jedenastą… a wreszcie dwunastą godzinę. Chmury zakryły księżyc, ale panowała dziwna jasność – była to jeszcze jedna oznaka nadchodzącej zamieci.

Dennisowi zaczęło się wydawać, że Piotr o nim zapomniał albo zmienił zdanie, gdy postać znowu pojawiła się koło okna. Lokaj wyprostował się krzywiąc się z bólu w kręgosłupie zesztywniałym od siedzenia w niewygodnej pozycji. Zdawało mu się, że coś spada wielkim łukiem… a potem sylwetka Piotra znikła. Po chwili zgasło też światło.

Dennis rozejrzał się na prawo i lewo, nie zobaczywszy nikogo, zebrał całą swoją odwagę i wybiegł na plac. Doskonale sobie zdawał sprawę, że może tam ktoś być – na przykład strażnik czujniejszy niż nieudolny śpiewak, na którego natknął się poprzedniej nocy – nikogo nie zauważył, ale nic na to nie mógł poradzić. Miał też w pamięci smutny los kobiet i mężczyzn ściętych o parę kroków stąd. A może czają się gdzieś tu ich duchy?

Ale takie myśli nie stanowiły zbytniej pomocy, więc spróbował się ich pozbyć. Przede wszystkim należało znaleźć rzecz, którą rzucił Piotr. Teren wokół Iglicy pod oknem Piotra stanowiło idealnie płaskie pole pokryte śniegiem.

Czując się strasznie na widoku Dennis zaczął miotać się niczym niezdarny pies myśliwski. Nie był pewien, czy naprawdę widział, że spadło coś błyszczącego – ale wydawało mu się to trójwymiarowe. Toto mu się zgadzało; Piotr nie rzucałby kawałka papieru, który mógłby polecieć nie wiadomo gdzie. Ale co, i gdzie, to jest?

Mijały sekundy, minuty, a Dennis denerwował się coraz bardziej. Zaczął pełzać na czworakach przyglądając się wydeptanym śladom powiększonym przez roztopy do ogromnych rozmiarów, które teraz zamarzały stając się twarde, lśniące i błękitnawe. Pot ciekł mu strugami po twarzy. Zaczęła go też dręczyć myśl, że zaraz opadnie mu na ramię czyjaś ręka, a gdy się odwróci, zobaczy pod czarnym kapturem wykrzywioną złośliwym uśmiechem twarz królewskiego czarnoksiężnika.

Trochę późna pora na zabawę w chowanego, co, Dennis? – powiedziałby Flagg i chociaż na twarzy widniałby nadal uśmiech, oczy jarzyłyby mu się morderczą, piekielną czerwienią. Co też tu zgubiłeś? A może ci pomóc?

Nie wymawiaj jego imienia! Na miłość boską, zamilcz!

Uczynił to z największym wysiłkiem. Gdzie to jest? No, gdzież to leży?

Dennis pełzał w tę i z powrotem mając teraz ręce równie przemarznięte jak nogi. W tę i z powrotem, tu i tam. No, gdzie to jest? Źle, jeśli on tego nie odnajdzie. Jeszcze gorzej, jeżeli do rana nie spadnie śnieg i ktoś inny się na to natknie. Bogowie tylko wiedzą, co tam jest napisane.

Dennis usłyszał stłumiony głos obwoływacza, oznajmiający pierwszą. Przeszukiwał teraz obszar, który już raz sprawdził, i stopniowo wpadał w panikę.

Dość tego. Uspokój się, chłopcze.

Usłyszał głos ojca tak wyraźnie, że nie mógł go pomylić z nikim innym. Dennis czołgał się na czworakach z nosem przy ziemi. Teraz trochę się wyprostował.

Przestałeś cokolwiek widzieć, synu. Przerwij na chwilę i zamknij oczy. A gdy je otworzysz, popatrz dookoła siebie. Rozejrzyj się, ale bardzo uważnie.

Dennis zacisnął powieki, a potem szeroko je otworzył. Tym razem patrzył prawie od niechcenia, przebiegając wzrokiem cały ośnieżony, zadeptany obszar u stóp Iglicy.

Nic. Zupełnie…

Zaraz, zaraz. A tam!

Dennis zobaczył zaokrąglony fragment jakiegoś metalowego przedmiotu ledwo co wystający spod śniegu. Obok znajdował się ślad odciśnięty przez jego kolano – niewiele brakowało, a zadeptałby to coś podczas swych histerycznych poszukiwań.

Spróbował podnieść tę rzecz, ale za pierwszym podejściem tylko głębiej wgniótł ją w śnieg. Dłoń tak mu zesztywniała z zimna, że nie mógł nią chwytać. Grzebiąc w śniegu w poszukiwaniu tajemniczego przedmiotu Dennis zdał sobie sprawę, że gdyby jego kolano znalazło się bezpośrednio nad nim, a nie obok, wbiłby go głębiej w śnieg nie zdając sobie z tego sprawy – kolana miał równie pozbawione czucia jak resztę ciała. A wtedy nigdy by tego nie odnalazł, pozostałby pod śniegiem aż do wiosennych roztopów.

Dotknął swego znaleziska siłą woli zginając palce i wydobył je na powierzchnię. Popatrzył ze zdziwieniem. Był to medalion – zrobiony chyba ze złota – w kształcie serca. Miał także złoty łańcuszek. Medalion był zamknięty, ale wystawał z niego złożony kawałek bardzo starego papieru.

Dennis wydobył list ostrożnie trzymając go w dłoni, a potem zawiesił sobie medalion na szyi. Niezręcznie wstał i biegiem wrócił do kryjówki, jaką dawał mu cień. Bieg ten stanowił w pewnym sensie najgorszą część całego przedsięwzięcia. Nigdy w życiu nie czuł się tak wystawiony na wszelki atak jak wtedy. Z każdym krokiem zrobionym w stronę pokrzepiającego cienia budynków stojących po drugiej stronie placu zdawały się one cofać.

Wreszcie znalazł się we względnie bezpiecznym miejscu i przez chwilę stal dysząc i drżąc. Przyczaił się w cieniach Czwartej Alei, gdzie wrócił mu oddech, po czym skierował się do zamku i wszedł przez kuchenną bramę do środka. Przy wrotach wiodących do samego zamku znajdował się strażnik, ale był on równie niedbały jak jego kolega poprzedniej nocy. Dennis odczekał chwilę i strażnik wreszcie sobie poszedł. Lokaj błyskawicznie znalazł się w środku.

Dwadzieścia minut później siedział bezpieczny w magazynie serwetek. Rozwinął list i przyjrzał mu się dokładnie.

Jedna strona była dokładnie zapełniona pismem o starożytnym wyglądzie. Autor użył dziwnego, rdzawego atramentu, a Dennis nie potrafił nic odczytać. Odwrócił więc kartkę i wybałuszył oczy. Z łatwością rozpoznał „atrament”, jakiego użyto do napisania listu na tej stronie. – Och, królu Piotrze – jęknął.

Litery były zamazane i niewyraźne – autor nie miał bibuły do osuszenia „atramentu” – ale dawały się odczytać.

Chciałem uciekać dziś w nocy. Poczekam do jutra. Dłużej nie mogę. Nie idź po Bena. Nie ma czasu. Czekać niebezpiecznie. Mam linę. Cienką. Może pęknąć. Za krótka. Będę musiał skakać. Jutro o północy. Jeśli możesz, pomóż mi uciec w bezpieczne miejsce. Mogę być ranny. Wszystko w rękach bogów. Dziękuję, kochany Dennisie. Król Piotr.

Dennis przeczytał list trzykrotnie, a potem wybuchnął łzami radości. Światło nadziei, które wyczuwał Peyna, lśniło teraz pełnym blaskiem w sercu młodego lokaja. Sprawy szły pomyślnie i wkrótce wszystko zło zostanie naprawione.

Wracał co chwila do słów: Dziękuję, kochany Dennisie, napisanych królewską krwią. Piotr nie musiał tego dodawać, żeby jego list miał sens… a jednak to zrobił.

Piotrze, umarłbym za ciebie tysiąc razy – pomyślał Dennis. Schował list pod kaftan i położył się zapominając, że ciągle ma na szyi medalion. Tym razem nie zasnął od razu. Gdy zaś mu się to udało, po krótkim czasie został raptownie wyrwany ze snu. Drzwi magazynu otwierały się – ciche skrzypnięcie zawiasów wydawało się Dennisowi dzikim wrzaskiem. Zanim w jego otumanionym snem umyśle pojawiła się myśl, że został odkryty, spadł na niego szary cień o płonących oczach.

Загрузка...