91

W piwnicy Dennis znalazł także parę starych rakiet. Paski okazały się trochę za szerokie, ale miał dużo czasu, żeby je skrócić. Sznurówki trochę już zbutwiały, na co Dennis nie znalazł sposobu, ale miał nadzieję, że wytrzymają. Będzie ich potrzebował tylko przez krótki czas.

Spał w piwnicy obawiając się zaskoczenia, ale gdy w czasie tych czterech dni świeciło słońce, przesiadywał w saloniku opuszczonego domu patrząc na przejeżdżających ludzi – niewielki ruch zaczynał się około trzeciej i przeważnie kończył o piątej, gdy zapadał wczesny zimowy zmrok. Salonik był smutnym miejscem. Kiedyś panowała tu wesołość, gdy wieczorem rodzina zbierała się, aby porozmawiać o zdarzeniach całego dnia. Teraz należał do myszy… no i oczywiście do Dennisa.

Peyna usłyszawszy, że młody lokaj potrafi czytać i pisać „całkiem nieźle jak na służącego” i widząc, jak kreśli duże litery (miało to miejsce we wtorek po śniadaniu – ostatnim prawdziwym posiłku, jak Dennis jadł od czasu poniedziałkowego lunchu, który wspominał ze zrozumiałym sentymentem), dał mu kilka kart papieru i ołówek. Podczas długich godzin spędzonych w opuszczonym domu Dennis ciężko pracował nad listem. Pisał, skreślał, przepisywał, marszczył czoło, czytał, drapał się po głowie, ponownie ostrzył ołówek i pisał znowu. Wstydził się błędów ortograficznych i obawiał, że zapomni o którejś z informacji, jakie Peyna kazał mu umieścić. Kilka razy jego biedny wyczerpany umysł odmawiał współpracy, a wtedy Dennis żałował, że Peyna nie został godzinę dłużej w nocy i sam nie napisał listu albo nie podyktował go Arlenowi. Przez większość czasu jednak cieszył się, że ma jakieś zadanie. Całe życie ciężko pracował, więc nieróbstwo napełniało go niepokojem. Wolałby oczywiście zajęcie, przy którym pracowałyby jego silne mięśnie, a nie słaby umysł, ale praca jest pracą i Dennis był zadowolony.

W sobotnie południe list wydawał mu się zadowalający (i bardzo dobrze, bo zostały już tylko dwie kartki). Dennis przyglądał mu się z niejakim podziwem. Zajmował on obie strony i był najdłuższym tekstem, jaki zdarzyło mu się w życiu napisać. Zwinął go tak, że miał rozmiary pastylki, a potem wyjrzał przez okno bawialni z niecierpliwością czekając, kiedy będzie mógł wyruszyć. Podobnie jak Piotr ze swego saloniku na szczycie Iglicy, Dennis zobaczył zbierające się chmury; obaj nauczyli się od ojców – króla i lokaja tegoż władcy – jak czytać niebo, więc chłopiec wiedział, że jutro zacznie padać śnieg.

O czwartej długi, błękitnawy cień domu zaczął wypełzać spod fundamentów, a Dennis stracił ochotę na wymarsz. Czekało go zagrożenie… śmiertelne niebezpieczeństwo. Miał udać się tam, gdzie być może już teraz Flagg dumał nad swoimi piekielnymi czarami albo sprawdzał, co się dzieje z pewnym chorym lokajem. Jednak Dennis uznał, że jego uczucia nie są ważne – należało wypełnić obowiązek, więc jak to czynili lokaje w jego rodzinie od wieków, Dennis da z siebie wszystko.

Wyszedł z domu o zachodzie słońca, przypiął rakiety i ruszył przez pole prosto w stronę twierdzy zamkowej. Trochę się bał wilków, ale miał nadzieję, że ich nie napotka, a jeśli tak, to że zostawią go w spokoju. Nie wiedział, że Piotr zdecydował się podjąć niebezpieczną próbę ucieczki następnej nocy, ale podobnie jak Peyna – i sam Piotr – czuł, że trzeba się spieszyć, przyszłość wydawała mu się zachmurzona jak horyzont.

Brnąc przez opustoszałe, pokryte śniegiem pola Dennis rozmyślał nad tym, jak niezauważenie wejść do zamku. Wydawało mu się, że znalazł na to skuteczny sposób, oczywiście jeśli Flagg go nie wywęszy.

Zaledwie wspomniał czarnoksiężnika, pośród nieruchomej białej pustaci zawył wilk. W mrocznej komnacie w zamkowych podziemiach Flagg poderwał się na fotelu, budząc się z drzemki nad uczoną księgą o czarach.

– Kto mnie wołał? – szepnął czarnoksiężnik, a dwugłowa papuga wydała z siebie ochrypły wrzask.

Suchy i szorstki niczym skóra pająka głos Flagga zabrzmiał w uszach Dennisowi wędrującemu pośród wielkiego, pustego, białego pola. Lokaj stanął w miejscu wstrzymując oddech. Gdy wreszcie wypuścił powietrze, z jego ust wydobył się obłoczek pary. Dennis cały przemarzł, ale na czoło wystąpiły mu grube krople potu.

Usłyszał, jak trach, trach, trach! pękły mu zbutwiałe sznurowadła rakiet.

Znowu rozległo się wycie wilka. Brzmiało ono drapieżnie i bezlitośnie.

– Nikt – mruknął Flagg w swej bawialni.

Rzadko chorował – pamiętał tylko kilka takich wypadków w swoim długim życiu – ale przeziębił się podczas wyprawy na północ, śpiąc na zmarzniętej ziemi, i chociaż już wracał do zdrowia, jednak nie czuł się jeszcze najlepiej.

– Nikt. Przyśniło mi się, i to wszystko. Zdjął z kolan księgę, zamknął ją, położył na małym stoliku – blat jego pokrywała gustownie ludzka skóra – i wygodniej usadowił się w fotelu. Po chwili znowu zapadł w sen.

Na zachód od zamku, pośród pokrytych śniegiem pól, Dennis powoli uspokajał się. Z roztargnieniem wytarł kroplę gryzącego potu, która spłynęła mu do oka. Pomyślał o Flaggu… i w jakiś sposób czarnoksiężnik go usłyszał. Ale czarny cień jego myśli przeleciał nad nim tak, jak cień jastrzębia na chwilę zasłania kulącego się zająca. Dennis westchnął ciężko. Czuł, że nogi mu drżą. Spróbuje – zrobi wszystko, żeby więcej nie myśleć o czarnoksiężniku. Ale gdy nadeszła noc i na niebo wypłynął księżyc w swej niesamowitej lisiej czapie, okazało się, że łatwiej postanowić coś, niż tego dotrzymać.

Загрузка...