62

W dzieciństwie Ben Staad był szczupłym, błękitnookim chłopcem o jasnych kręconych włosach. Dziewczęta wzdychały i chichotały na jego widok od czasu, gdy skończył dziewięć lat.

– To szybko minie – powiedział ojciec Bena. – Wszyscy Staadowie w wieku chłopięcym są urodziwi, ale dorósłszy chłopak będzie wyglądał jak inni – włosy mu ściemnieją, wzrok się zepsuje i będzie miał tyle szczęścia, co tłusta świnia w królewskiej jatce.

Ale żadna z dwu pierwszych przepowiedni nie sprawdziła się. Ben był pierwszym od wielu pokoleń Staadem, którego włosy pozostały jasne w wieku lat siedemnastu i który potrafił odróżnić jastrzębia od krogulca na odległość czterystu jardów. Zamiast stać się żałosnym krótkowidzem, Ben miał oczy niezwykle bystre… a dziewczęta nadal wzdychały i chichotały na jego widok, chociaż dawno już skończył dziewięć lat.

Jeśli zaś chodzi o szczęście… o, to zupełnie inna sprawa. Nie ulegało wątpliwości, że co najmniej od czterystu lat większość męskich potomków rodu Staadów miała pecha. W rodzinie Bena uważano, że może on wydobędzie ich ze szlachetnego ubóstwa. W końcu włosy mu nie ściemniały i nie stał się krótkowidzem, więc czemu miałby nie umknąć również złemu losowi? Przecież książę Piotr został jego przyjacielem, a pewnego dnia Piotr zostanie królem.

A potem Piotra osądzono i skazano za zamordowanie ojca. Znalazł się w Iglicy, zanim ktokolwiek z zaskoczonych członków rodziny Staadów zdołał zrozumieć, co się dzieje. Ojciec Bena, Andrzej, poszedł na koronację Tomasza i wrócił do domu z podrapanym policzkiem – skaleczeniem, o którym jego żona nie uważała za stosowne rozmawiać.

– Jestem pewien, że Piotr jest niewinny – powiedział Ben podczas kolacji. – Nie mam zamiaru uwierzyć…

Chwilę potem leżał na podłodze z obolałym uchem. Ojciec stał nad nim, zupa grochowa ciekła mu po wąsach, a twarz przybrała kolor prawie purpurowy, mała zaś siostra Bena, Emmalina, zanosiła się płaczem na swoim wysokim krzesełku.

– Nigdy więcej nie wymieniaj imienia tego mordercy w moim domu – powiedział ojciec.

– Andrzej! – zawołała matka. – Andrzej, on nie rozumie…!

Ojciec, zazwyczaj najłagodniejszy z ludzi, odwrócił głowę i spojrzał na matkę Bena. – Zamilcz, kobieto – rzekł i coś w jego głosie kazało jej usiąść. Nawet Emmalina przestała płakać.

– Ojcze – szepnął Ben – nawet nie pamiętam dnia, kiedy ostatni raz mnie zbiłeś. Musiały już minąć lata, jak sądzę. I nie wydaje mi się, żebyś kiedykolwiek uderzył mnie w gniewie. Ale nie zmienię zdania. Nie wierzę…

Andrzej Staad uniósł ostrzegawczo palec.

– Mówiłem ci, że nie wolno ci wymieniać jego imienia – rzekł – i tak ma być, Ben. Jesteś moim najukochańszym synem, ale jeśli wypowiesz jego imię, natychmiast opuścisz ten dom.

– Nie wypowiem go – odparł Ben wstając – ale dlatego, że też cię kocham, tato. Nie dlatego, że się ciebie boję.

– Dość tego! – zawołała z rosnącym przerażeniem pani Staad. – Nie będziecie mi się tutaj tak kłócić! Chcecie mnie doprowadzić do szaleństwa?

– Nie, mamo, nie martw się, już po wszystkim powiedział Ben. – Prawda, tato?

– Tak – rzekł ojciec. – Jesteś dobrym synem i zawsze nim byłeś, ale nigdy o nim nie mów.

Zdaniem Andy’ego Staada istniały sprawy, o których nie powinien rozmawiać z synem. Mimo że miał on już lat siedemnaście, Andy wciąż uważał go za małego chłopca.

Zdziwiłby się niepomiernie, gdyby dowiedział się, że Ben rozumiał doskonale, dlaczego ojciec go uderzył.

Zanim sprawy przybrały nieprzyjemny obrót, jak to już wiecie, przyjaźń Bena z księciem zaczęła wpływać na los Staadów. Ich farma w Centralnych Baroniach była ongiś bardzo duża. W przeciągu ostatnich stu lat musieli sprzedawać ziemię kawałek po kawałku. Zostało im teraz mniej niż sześćdziesiąt rolek, z czego większość była zastawiona.

Ale w ostatnich dziesięciu latach sytuacja zaczęła się poprawiać. Bankierzy, dawniej surowi, okazywali się skłonniejsi do prolongowania terminów spłat, a nawet oferowali nowe pożyczki na niesłychanie korzystnych warunkach. Andrzeja Staada ogromnie bolało, gdy patrzył, jak ziemia jego przodków odpada od niego rolka po rolce, a najszczęśliwszy okazał się dzień, gdy mógł pójść do Halvaya, właściciela sąsiedniej farmy, i powiedzieć mu, że zmienił zdanie i nie sprzeda mu trzech rolek, które Halvay chciał kupić od dziewięciu lat. Wiedział też, komu zawdzięcza tę cudowną odmianę. Swemu synowi… synowi, który został bliskim przyjacielem księcia – następcy tronu.

A teraz Staadowie znowu stali się pechowi. Nie było to jednak wszystko, w takim wypadku po prostu wróciliby do dawniejszego życia, co zniósłby nie będąc zmuszony uderzyć swojego syna przy obiedzie… czego już zaczynał się wstydzić. Ale nie chodziło tylko o powrócenie do dawnej sytuacji. Sprawy pogorszyły się.

Czujność jego została uśpiona, gdy bankierzy zaczęli zachowywać się jak owce zamiast jak wilki. Zaciągnął spore pożyczki, niektóre na odkupienie ziemi ongiś sprzedanej, inne, żeby dokonać inwestycji na przykład wybudował nowy wiatrak. Teraz odczuwał pewność, że bankierzy zrzucą owcze skóry i zamiast tracić farmę po kawałku, utraci całość za jednym zamachem.

Ale to nie wszystko. Jakiś instynkt podpowiadał mu, żeby zakazać członkom swojej rodziny iść na koronację Tomasza, a on go usłuchał. Dziś cieszył się z tego.

Zdarzyło się to po uroczystościach i prawdopodobnie powinien był to przewidzieć. Wszedł do karczmy na drinka przed powrotem do domu. Cała smutna sprawa morderstwa króla i uwięzienia Piotra przygnębiła go ogromnie, więc zapragnął się napić. Ojca Bena znali wszyscy.

– Czy twój syn pomagał swemu przyjacielowi, Staad? – zawołał jeden z pijaków, po czym rozległ się nieprzyjemny śmiech.

– Czy przytrzymywał starszego pana, gdy książę wlewał mu do gardła płonące wino? – krzyknął drugi.

Andrzej odstawił na wpół opróżniony kufel. Nie powinien tu przesiadywać. Musi wyjść. Jak najszybciej.

Ale zanim zdążył się wydostać na zewnątrz, trzeci pijak – olbrzym cuchnący niczym kupa gnijącej kapusty – wciągnął go z powrotem do środka.

– Ciekawe, co ty wiesz? – zapytał basem.

– Nic – odparł Andrzej. – Nie wiem nic o tej sprawie i mój syn też nie. Chcę wyjść.

– Wyjdziesz wtedy – jeżeli w ogóle – gdy zechcemy ci pozwolić – powiedział olbrzym i pchnął go w ramiona oczekujących pijaków.

Zaczęła się przepychanka. Jeden popychał Andy’ego Staada do drugiego, czasami uderzając go, czasami szturchając łokciem, a czasem podstawiając mu nogę. Nikt nie odważył się uderzyć go pięścią, ale niewiele brakowało; widział w ich oczach, jak bardzo tego pragnęli. Gdyby było później, a oni bardziej pijani, mógłby znaleźć się w poważnym kłopocie.

Andy nie był wysoki, ale miał szerokie bary i silne mięśnie. Ocenił, że w uczciwej walce dałby sobie radę z każdymi dwoma z tych grupek nierobów poza olbrzymem, chociaż może i temu udałoby się przetrzepać skórę. Jeden, dwu, może nawet trzech… ale ich było razem ośmiu czy dziesięciu. Gdyby miał tyle lat co Ben, jego dumę i gorącą krew, być może zaatakowałby ich. Ale skończył już czterdzieści pięć i nie bawiła go myśl o tym, że przywlókłby się do czekającej w domu rodziny pobity na kwaśne jabłko. To przeraziłoby ich i sprawiło im ból, i nic mu z tego nie przyjdzie – cóż, wrócił do nich z nową siłą pech Staadów i trzeba mu się po prostu poddać. Barman stał przyglądając się, nie robiąc nic, nie usiłując im przerwać.

W końcu pozwolili mu uciec.

Teraz bał się o żonę… córkę… a najbardziej o syna. Ben stanie się głównym celem ataków podobnych drabów. Gdyby zamiast mnie znalazł się tu Ben – pomyślał – pięści poszłyby w ruch. Pobiliby go do nieprzytomności… albo jeszcze gorzej.

Tak więc, dlatego że kochał syna i bał się o niego, uderzył go i zagroził, że wygna go z domu, jeśli Ben kiedykolwiek wymieni imię księcia.

Ludzie są czasami dziwni.

Загрузка...