93

Dotarł do rozgałęzienia, wyjrzał ostrożnie zza węgła i zobaczył młodego, zaspanego strażnika przechodzącego nieco dalej. Cofnął się. Serce znów zaczęło mu walić, ale czuł zadowolenie – wiedział, gdzie jest. Gdy popatrzył ponownie, strażnik zniknął.

Dennis szybko ruszył korytarzem, zbiegł po schodach i przeszedł następny. Posuwał się pewnie, bo przecież spędził całe życie na zamku. Znał go na tyle dobrze, żeby trafić ze wschodniego skrzydła, gdzie wyłonił się z kanału ściekowego, do dolnego zachodniego skrzydła, w którym przechowywano serwetki.

Ale ponieważ nikt nie powinien go widzieć, Dennis wybierał najmniej używane przejścia, jakie znał, i na dźwięk każdych kroków (prawdziwych albo wyobrażonych, których moim zdaniem było więcej) cofał się do najbliższego załomu lub niszy. W ten sposób droga zabrała mu więcej niż godzinę.

Nigdy w życiu nie był tak głodny.

Zapomnij o przeklętym brzuchu, Dennisie – najpierw załatw sprawy pana.

Stał za ukrytymi w mroku drzwiami. Usłyszał, jak obwoływacz ogłasza czwartą. Miał już zamiar ruszyć, gdy od strony hallu rozległy się powolne, odbijane echem kroki… szczękanie miecza w pochwie – skrzypienie skórzanych sztylp.

Dennis, zlany potem, wcisnął się, jak mógł, w cień.

Strażnik zatrzymał się tuż przed słabo ocienionymi drzwiami, za którymi skrył się Dennis. Stał przez chwilę dłubiąc w nosie, a potem pochylił się i wydmuchał go w palce. Lokaj kulił się zaledwie w odległości wyciągniętej ręki i był pewien, że strażnik za chwilę się odwróci… wybałuszy oczy… wydobędzie miecz… i położy kres życiu Dennisa, syna Brandona.

Proszę – pomyślał sztywny ze strachu chłopak. Błagam…

Czuł zapach strażnika – odór przetrawionego wina i przypalonego mięsa w jego oddechu oraz woń skwaśniałego potu.

Strażnik ruszył znowu… Dennis odprężył się… a potem wartownik zatrzymał się i wrócił do dłubania w nosie. Dennis miał ochotę wrzasnąć.

– Znam dziewczynę, która zwie się Marchy-Marchy-melda – strażnik zaczął śpiewać niskim, monotonnym głosem, grzebiąc równocześnie w nosie. Wydobył coś dużego i zielonego, obejrzał dokładnie, a potem pstryknął tym na ścianę. Płask. Ma siostrzyczkę o imieniu Es-a-merelda… Przepłynąłbym siódme morze… by całusa na jej słodkiej buzi złożyć! Titi riti titi ta, nalejże mi wina.

Z Dennisem działy się straszne rzeczy. W sposób nie wróżący nic dobrego zaczęło go swędzieć i łaskotać w nosie. Zaraz kichnie.

Idź sobie! – krzyknął w myśli. No ruszże się, idioto!

Ale strażnik nie zdradzał na to ochoty. Najwyraźniej natrafił na złotą żyłę w lewym nozdrzu i zamierzał ją dokładnie wyeksploatować.

– Znam dziewczynę, która zwie się Darchy-Darchy-darla… Ma siostrzyczkę o imieniu Ruda Carla… i aż nie przestanę żyć… z ust jej lubych mógłbym pić… Titi riti titi ta, nalejże mi wina.

Już ja ci dałbym wina, durniu! – pomyślał Dennis. No idźże stąd! Swędzenie w nosie stawało się nie do zniesienia, ale nie odważył się podrapać, bo strażnik mógł spostrzec ruch kątem oka.

Wartownik zmarszczył brwi, pochylił się, ponownie wydmuchał nos i nareszcie ruszył wciąż nucąc swą monotonną śpiewkę. Ledwo się oddalił, Dennis wcisnął swój własny nos w zgięte ramię i kichnął. Czekał na brzęk metalu świadczący o tym, że strażnik dobył miecza i odwrócił się, ale człowiek ów był zbyt zaspany i nieprzytomny po pijaństwie odbytym przed udaniem się na służbę. Dennis pomyślał, że niegdyś taki flejtuch zostałby już dawno wykryty i odesłany na najdalsze krańce królestwa, ale teraz czasy się zmieniły. Szczęknęła klamka, zapiszczały otwierane drzwi, a potem zostały z trzaskiem zamknięte, tłumiąc śpiew strażnika, który znowu dotarł do refrenu. Dennis zamknął oczy i przez chwilę bezwładnie opierał się o ścianę czując, że pali go czoło i policzki, a nogi zamieniają się w bliźniacze sople lodu.

Na pięć minut zupełnie zapomniałem o głodzie! – pomyślał, a potem wpakował sobie pięść do ust, żeby stłumić chichot.

Wyjrzał ze swojej kryjówki, nie zauważył nikogo i skręcił w drzwi po prawej strome. Znał je doskonale, chociaż pusty bujak i pudełko do robót ręcznych stanowiły dlań rzeczy nowe. Drzwi prowadziły do magazynu, w którym leżały stosy serwetek od czasów Kyli Dobrej. Nigdy przedtem go nie zamykano, a i teraz nie stało się to zwyczajem. Zajrzał do środka mając nadzieję, że jego odpowiedź na główne pytanie Peyny jest nadal zgodna z prawdą.

Owego promiennego poranka pięć dni temu, stojąc już na drodze Peyna zadał mu takie pytanie: Czy wiesz, skąd się biorą nowe zapasy serwetek?

Wydawało się ono proste, ale jak być może zauważyliście, wszystkie pytania sprawiają wrażenie prostych, jeśli się zna na nie odpowiedź, a okropnie trudnych, jeśli nie. To, że Dennis potrafił rozwiać wątpliwości Peyny, świadczy o jego uczciwości i szlachetności, które to cechy miał tak głęboko zakodowane, że zdziwiłby się, gdyby ktoś mu o nich powiedział. Wziął pieniądze – należące do Andersa Peyny – od Bena Staada za dopilnowanie, żeby serwetki były dostarczane. Tylko guldena, ale pieniądz jest pieniądzem, a zapłata zapłatą. Czuł się zobowiązany do sprawdzania od czasu do czasu, czy nie zapomniano o tej usłudze.

Opowiedział Peynie o wielkim magazynie (stary sędzia zdumiał się usłyszawszy o nim) i o tym, jak każdego sobotniego wieczoru około siódmej pokojówka brała dwadzieścia jeden serwetek, trzepała je, prasowała, składała i umieszczała na niedużym wózku. Stał on tuż za drzwiami magazynu. W niedzielę rano – o szóstej, czyli dwie godziny przed obecną chwilą – służący zabierał wózek na plac Iglicy. Stukał do zamkniętych drzwi u stóp brzydkiej, kamiennej wieży i jeden ze strażników wciągał wózek do środka, umieszczał serwetki na stole, z którego brano po jednej do każdego posiłku przez cały tydzień.

Peyna czuł się usatysfakcjonowany.

Dennis wszedł do środka, szukając pod koszulą listu, który napisał na opuszczonej farmie. Przeżył chwilę strachu, gdy nie mógł go znaleźć, ale odetchnął z ulgą, wreszcie go namacawszy. Trochę się tylko przesunął.

Podniósł serwetkę przeznaczoną na niedzielne śniadanie. Niedzielny obiad. Niewiele brakowało, a pominąłby też kolację tego dnia, lecz gdyby to zrobił, moja opowieść miałaby inne zakończenie – może lepsze, a może gorsze – nie wiem, ale na pewno inne. W końcu jednak Dennis uznał, że trzecia serwetka nada się najlepiej. W szparze między dwiema deskami podłogi na opuszczonej farmie Dennis znalazł szpilkę i wbił ją w ramiączko podkoszulka z grubego płótna, jaki nosił pod odzieniem (a gdyby się nad tym lepiej zastanowił, przypiąłby nią list i oszczędził sobie przykrych chwil, ale jak wam już chyba mówiłem, Dennis nie należał do najbystrzejszych). Teraz jednak odpiął szpilkę i starannie przymocował nią list wewnątrz złożonej serwetki. – Mam nadzieję, że cię znajdzie, Piotrze – mruknął w ponurej ciszy panującej w magazynie wypełnionym stosami serwetek wykonanych wieki temu. – Niech cię znajdzie, królu.

Dennis wiedział, że teraz musi obmyślić sobie kryjówkę. Wkrótce zamek zacznie się budzić; chłopcy stajenni skierują się niepewnym krokiem do stajni, praczki do pralni, zaspani kuchcikowie do kuchni (myśl o tym spowodowała, że Dennisowi znowu zaczęło burczeć w brzuchu – teraz smakowałaby mu nawet znienawidzona rzepa – ale niestety jedzenie musiało jeszcze poczekać).

Wszedł głębiej do magazynu. Stosy serwetek górowały nad nim, a przejścia między nimi wiodły nieregularnymi zygzakami tworząc istny labirynt. Serwetki wydzielały słodkawy, suchy zapach bawełny. W końcu znalazł sobie ciemny kąt, który wydawał mu się bezpiecznym schronieniem. Przewrócił stos serwetek, uścielił sobie posłanie, a część podłożył pod głowę jako poduszkę.

Był to jeden z lepszych materacy, na jakich zdarzyło mu się leżeć, a prócz głodu czuł także senność po długim marszu i nocnych strachach. Zasnął więc natychmiast i nic mu się nie śniło. Możemy go tak zostawić, spoczywającego po pomyślnym zakończeniu pierwszej części zadania. Leży na boku, z podłożoną prawą ręką pod głową, śpiąc na łożu z królewskich serwetek. Życzę ci, Czytelniku, żebyś dzisiejszej nocy spał tak słodko i niewinnie jak Dennis owego dnia.

Загрузка...