81

Trzy noce później rozległo się lekkie stukanie do zamkniętych drzwi bawialni na farmie w jednej z Centralnych Baronii, znajdującej się niedaleko miejsca, gdzie niegdyś mieszkała rodzina Staadów.

– Wejść! – warknął Anders Peyna. – I lepiej niech to będzie coś ważnego, Arlenie!

Lokaj postarzał się od czasu, gdy Beson pojawił się u drzwi Peyny z listem od Piotra. Ale zmiany, jakie w nim zaszły, były nieznaczne, jeśli porównało się go z Peyną. Dawny sędzia najwyższy stracił prawie wszystkie włosy.

Szczupła sylwetka stała się chuda. Ale i włosy, i chudość niewiele znaczyły w porównaniu z tym, co stało się z jego twarzą. Dawniej malowała się na niej surowość. Teraz stała się ponura. Pod oczami pojawiły się ciemnobrązowe podkowy. Piętno rozpaczy malowało się wyraźnie na tej twarzy, a były po temu poważne powody. Właściciel jej przyglądał się, jak dzieło jego życia doprowadzono do ruiny… z zapierającą oddech łatwością i w przerażająco krótkim czasie. O tak, przypuszczam, że mądrzy ludzie wiedzą, jak kruchą w istocie rzeczą jest prawo, sprawiedliwość i cywilizacja, ale wolą o tym nie pamiętać, bo zakłóca im to spokój i psuje apetyt.

Przyglądanie się, jak niszczone jest dzieło życia z taką łatwością, jakby był to domek z klocków, jest samo w sobie nieprzyjemne, ale była jeszcze inna, o wiele gorsza sprawa, która nękała Peynę w ciągu ostatnich czterech lat. Wiedział on mianowicie, że Flagg nie doprowadził do owych ponurych zmian sam. Peyna mu w tym pomógł. Któż bowiem jak nie on dopilnował, żeby rozprawa Piotra odbyła się tak szybko? Któż był tak przekonany o jego winie… i to na podstawie takiego dowodu, jak łzy zrozpaczonego młodego chłopca?

Od dnia, gdy Piotra zaprowadzono na szczyt Iglicy, pień, na – którym ścinano” głowy na placu, nabrał koloru złowrogiej czerwieni. Nawet największy deszcz nie potrafił go domyć. A Peynie wydawało się, że widzi, jak owa złowieszcza barwa rozprzestrzenia się – pokrywa plac, ulice wiodące do targu, boczne uliczki. W swych niespokojnych snach obserwował strumyki świeżej krwi sączące się jaskrawymi, oskarżycielskimi smużkami pomiędzy kamieniami bruku i spływające strużkami do rynsztoków. Widział szańce Zamku Delain połyskujące krwawo w słońcu. Spostrzegł w fosie pływającego brzuchem do góry karpia, zatrutego krwią, która obficie wypływała ze ścieków i wydobywała się ze źródeł w głębi ziemi. Zobaczył, jak posoka zalewa pola i lasy. W owych nieszczęśliwych czasach słońce zaczęło przypominać mu nabiegłe krwią, martwiejące oko.

Flagg pozostawił go przy życiu. W karczmach ludzie szeptali zasłaniając usta ręką, że zawarł porozumienie z czarnoksiężnikiem – że może podał mu nazwiska niektórych zdrajców albo „miał coś” na Flagga, znał jakąś jego tajemnicę, która wyszłaby na jaw po śmierci Peyny. Oczywiście nie miało to najmniejszego sensu. Flagg nie należał do ludzi dających się zastraszyć – ani Peynie, ani komukolwiek innemu. Nie istniały żadne tajemnice. Nie zawarto żadnych układów ani porozumienia. Flagg po prostu pozwolił mu żyć… a Peyna wiedział dlaczego. Po śmierci znalazłby prawdopodobnie spokój. Żyjąc musiał znosić tortury własnego sumienia. Musiał przyglądać się strasznym zmianom, jakie mag wprowadzał w Delainie.

– No? – zapytał z irytacją. – O co chodzi, Arlenie?

– Przyszedł jakiś chłopak, panie. Mówi, że musi się z panem zobaczyć.

– Odeślij go – odparł z niezadowoleniem Peyna. Pomyślał, że jeszcze rok temu usłyszałby stukanie do drzwi frontowych, ale teraz wydawało mu się, że traci słuch z dnia na dzień.

– Wiesz doskonale, że nie przyjmuję po dziewiątej. Wiele się zmieniło, ale to nie.

Arlen odchrząknął.

– Znam go. To Dennis, syn Brandona. Jest teraz lokajem króla.

Peyna patrzył na Arlena nie wierząc własnym uszom. Może głuchnie jeszcze szybciej, niż myślał. Kazał słudze powtórzyć, ale brzmiało to identycznie jak poprzednio.

– Przyjmę go. Każ mu wejść.

– Tak jest, panie – Arlen skierował się do drzwi. Podobieństwo do tego wieczoru, gdy Beson przyszedł z listem od Piotra – nawet tak samo wył wiatr za oknami – wydało się Peynie uderzające.

– Arlen! – zawołał. Lokaj odwrócił się.

– Tak, panie.

Prawy kącik ust Peyny leciutko drgnął.

– A jesteś pewien, że to nie karzeł?

– Najzupełniej, panie – odparł Arlen, a lewy kącik jego ust zadrżał odrobinę. – Nie ma karłów na świecie. W każdym razie tak mówiła mi matka.

– Była to niewątpliwie kobieta rozsądna i mądra, która starała się właściwie wychować swego syna, i nie należy obciążać jej odpowiedzialnością za materiał, z jakim musiała pracować. Przyprowadź tu zaraz tego chłopaka.

– Tak, panie. – Drzwi zamknęły się.

Peyna znów popatrzył w ogień i zatarł swe zniekształcone przez artretyzm starcze dłonie z niezwykłym u niego podnieceniem. Lokaj Tomasza. Tutaj. Teraz. Dlaczego?

Ale domysły nie prowadziły do niczego; drzwi zaraz się otworzą i odpowiedź wkroczy przez nie w postaci drżącego z zimna, a może nawet odmrożonego mężczyzny-chłopca.

Dennisowi byłoby o wiele łatwiej znaleźć Peynę, gdyby mieszkał on nadal w swym pięknym domu w centrum miasta, ale dawny sędzia najwyższy został zmuszony go sprzedać, żeby wyrównać „zaległe podatki”, jakimi obciążono go za rezygnację z urzędu. Kilkaset guldenów, które zdołał odłożyć podczas czterdziestu lat pracy, pozwoliło mu kupić nieduży, wyziębiony przeciągami wiejski dom i nadal płacić Besonowi. Dom znajdował się zasadniczo na terenie Centralnych Baronii, ale leżał wiele mil na zachód od zamku… a na dworze było bardzo zimno.

Usłyszał szmer głosów w hallu. Teraz. Zaraz pozna odpowiedź na swoje pytania. Nagle owładnęło nim szalone uczucie – błysnęła nadzieja, niczym jaskrawy promień światła w ciemnej jaskini. Zaraz usłyszę odpowiedź – pomyślał i przez chwilę wydawało mu się, że rzeczywiście okaże to się prawdą.

Sięgając po swoją ulubioną fajkę Anders Peyna spostrzegł, że drżą mu dłonie.

Загрузка...