Spokojny wzrok Piotra stanowił rzeczywiste zagrożenie dla jego planów i długoletniej pracy. Flagg był coraz bardziej przekonany, że należało koniecznie się go pozbyć. Czarnoksiężnik zdawał sobie sprawę, że za długo już siedzi w Delainie. Dawało się już słyszeć szemranie. Praca tak pięknie rozpoczęta za rządów Rolanda – stałe podnoszenie podatków, nocne rewizje w stodołach drobnych farmerów i silosach w poszukiwaniu nie zgłoszonych zbiorów i zapasów żywności, przyznanie uzbrojenia Straży Przybocznej – zostanie uwieńczona pod rządami Tomasza. Nie miał czasu przeczekiwać rządów Piotra, tak jak to zrobił za panowania jego babki.
Piotr mógł nawet nie czekać, aż szemranie poddanych dotrze do jego uszu; pierwszym jego rozkazem mogło okazać się polecenie, aby Flagg został wysłany na wschód za granice królestwa i nigdy nie wracał pod groźbą śmierci. Flagg mógł zamordować doradcę, zanim udzieliłby on młodemu królowi takiej rady, ale cały problem polegał na tym, że Piotr nie potrzebowałby żadnego doradcy. Sam sobie udzielałby rad. A gdy Flagg zauważył, jak spokojnie i bez lęku patrzył na niego obecnie piętnastoletni i bardzo wysoki chłopak, pomyślał, że być może Piotr już teraz podjął taką decyzję.
Chłopiec lubił czytać i lubił historię, a w ciągu ostatnich dwu lat, gdy jego ojciec stopniowo siwiał i słabł, zadawał mnóstwo pytań różnym doradcom swojego ojca i niektórym ze swoich nauczycieli. Wiele z tych pytań – zbyt wiele – albo dotyczyło Flagga, albo prowadziło do Flagga, gdyby poszło się dostatecznie daleko.
Źle było, że chłopiec zadawał takie pytania w wieku lat czternastu i piętnastu. Ale to, że dostawał na nie względnie uczciwe odpowiedzi od tak zastraszonych i ostrożnych ludzi jak królewscy historycy i doradcy Rolanda, okazało się jeszcze gorsze. Oznaczało to, że dla tych ludzi Piotr był już prawie królem – i że radowali się z tego. Witali go serdecznie i cieszyli się, bo czuli, że będzie on intelektualistą tak jak oni. Witali go też mile i dlatego, że w odróżnieniu od nich był odważnym chłopcem mogącym wyrosnąć na króla o lwim sercu, którego życiorys stanie się kanwą dla legend. W nim dostrzegali nadejście Białego, tej starożytnej, prężnej, lecz pokornej siły, która niejeden już raz ratowała ludzkość z opresji.
Musiał zostać usunięty z drogi. Musiał. Musiał.
Flagg powtarzał sobie co wieczór, gdy szedł spać w mroki swych wewnętrznych komnat, i gdy budził się w owych mrokach każdego rana: musi zostać usunięty, ten chłopak musi zostać usunięty.
Ale okazało się to trudniejsze, niż przewidywał. Roland kochał obu synów i oddałby za nich życie, ale jego uczucie do Piotra było szczególnie silne. Może udałoby się kiedyś udusić chłopca w kołysce, tak by wydawało się, że zabrała Dziecięca Śmierć, lecz teraz Piotr był kwitnącym zdrowiem nastolatkiem.
Każdy wypadek zostałby zbadany z największą dokładnością przez oszalałego z bólu Rolanda i Flagg niejeden raz myślał, że prawdziwą ironią losu byłoby, gdyby Piotr zginął przypadkowo, a on, Flagg, został za to w jakiś sposób obwiniony. Drobna pomyłka przy wspinaniu się po rynnie… poślizgnięcie przy pełzaniu po dachu stajni podczas zabawy ze Staadem w wyzywankę… upadek z konia. I co w rezultacie? Czyż Roland, obłąkany z żalu i w miarę starzenia się coraz mniej zdolny do sensownego rozumowania, nie mógłby dostrzec morderstwa z premedytacją w czymś, co w rzeczywistości było tylko wypadkiem? Czyż jego oko nie zwróciłoby się na Flagga? Oczywiście, że tak. Jego oko zwróciłoby się na Flagga w pierwszej kolejności. Matka Rolanda nie miała do niego zaufania i, o czym doskonale wiedział, w głębi duszy Roland również mu nie dowierzał. Flagg potrafił panować nad tym brakiem zaufania za pomocą strachu pomieszanego z fascynacją, ale zdawał sobie sprawę, że gdyby Roland miał najmniejszy powód przypuszczać, że Flagg spowodował czy tylko odegrał jakąś rolę w śmierci jego syna…
Flagg potrafił sobie nawet wyobrazić sytuację, w jakiej musiałby działać dla dobra i bezpieczeństwa Piotra. To było nieznośne. Nieznośne!
On musi zostać usunięty z drogi. Musi zostać usunięty. Musi!
Mijały dni, tygodnie i miesiące, a myśl ta kołatała się w głowie Flagga w sposób coraz bardziej naglący. Każdego dnia Roland stawał się starszy i słabszy; codziennie Piotr dorastał i mądrzał, a zatem stawał się coraz groźniejszym przeciwnikiem. Co tu robić?
Myśl Flagga uporczywie krążyła wokół tego problemu. Stał się posępny i nerwowy. Służący, a zwłaszcza lokaj Piotra, Brandon, i syn Brandona, Dennis, omijali go z daleka i szeptali o okropnych zapachach, jakie czasami dobiegały z laboratorium Flagga późną nocą. Zwłaszcza Dennis, który pewnego dnia miał zająć miejsce swojego taty jako lokaj Piotra, śmiertelnie bał się Flagga i pewnego razu zapytał ojca, czy nie powinien szepnąć Piotrowi słówka na temat czarnoksiężnika. – Tylko po to, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo – powiedział Dennis.
– Ani słowa – odparł Brandon i zmierzył groźnym spojrzeniem Dennisa, który sam też był zaledwie chłopcem. – Nie powiesz ani słowa. Ten człowiek jest niebezpieczny.
– W takim razie tym bardziej powinienem – zaczął nieśmiało Dennis.
Tępak może pomylić szelest wydawany przez jadowitego węża z grzechotaniem kamyków w pustej tykwie i zechcieć go dotknąć – rzekł Brandon – ale nasz książę nie jest tępakiem, Dennis. A teraz przynieś mi jeszcze jeden kieliszek ginu i ani słowa więcej na ten temat.
Tak więc Dennis nie rozmawiał z Piotrem, ale jego miłość do młodego pana i strach przed zakapturzonym doradcą króla znacznie wzrosły po tej krótkiej wymianie zdań. Ilekroć zobaczył Flagga posuwającego się którymś z zamkowych korytarzy w swojej długiej szacie z kapturem, usuwał się na bok i myślał z drżeniem: Jadowity wąż! Jadowity wąż! Uważaj na niego, Piotrze! I nadsłuchuj!
Aż pewnej nocy, gdy Piotr miał lat szesnaście, a Flagg zaczął nabierać przekonania, że nie ma sposobu, żeby usunąć chłopca z drogi bez narażenia się na niebezpieczeństwo podejrzeń, przyszedł mu do głowy pomysł. Noc ta była szalona. Okropna jesienna burza srożyła się i wyła wokół zamku, a ulice Delainu opustoszały, bo ludzie pochowali się przed ulewnym, lodowatym deszczem i wściekłym wiatrem.
Wilgoć przyprawiła Rolanda o przeziębienie. W owych czasach chorował on coraz częściej, a leki Flagga, acz potężne, traciły zdolność leczenia go. Jedno z tych przeziębień – może nawet to, od którego teraz właśnie kichał i prychał – przerodzi się w końcu w Mokra Chorobę Płuc, i zabije go. Magiczne leki różniły się od leków przepisywanych przez lekarzy, więc Flagg wiedział, że lecznicze napoje, jakie teraz dawał staremu królowi, działały tak słabo dlatego, że on, Flagg, nie chciał już naprawdę, żeby miały dobry skutek. Jedynym powodem, dla którego utrzymywał Rolanda przy życiu, był jego strach przed Piotrem.
Chciałbym, żebyś już nie żył, stary – pomyślał z dziecinną złością Flagg siedząc przy kapiącym ogarku i słuchając, jak wiatr zawodzi na dworzu, a jego dwugłowa papuga sennie mamrocze sama do siebie. Za parę groszy – dosłownie za parę – sam bym cię zabił za te wszystkie kłopoty, jakich ty, twoja żona i twój starszy syn mi przysporzyliście. Byłoby to dla mnie taką radością, że gotów jestem poświęcić w związku z tym moje plany. Zamordowanie cię byłoby dla mnie czystą przyjemnością…
Nagle zastygł wyprostowany, zapatrzony w mrok swych podziemnych komnat, gdzie niepewnie poruszały się cienie. Oczy zalśniły mu srebrzyście. A w głowie zajaśniał pomysł niczym latarnia.
Ogarek zapłonął jaskrawą zielenią, a potem zgasł.
Śmierć! – wrzasnęła w ciemnościach jedna z głów papugi.
– Mord! – krzyknęła druga.
A w ciemnościach, nie widziany przez nikogo, Flagg zaczął się śmiać.