Tak więc Dennis poszedł za swym królem, panem i władcą długimi, pełnymi przeciągów, kamiennymi korytarzami, a jeśli i wy dotarliście aż tak daleko, to musicie się też dowiedzieć, gdzie w końcu znalazł się Tomasz Dawca Światła.
Późna, burzliwa noc stała się wczesnym, wietrznym porankiem. Po korytarzach nie chodził nikt, a przynajmniej Dennis nikogo nie zobaczył. Gdyby jednak pojawił się ktoś, z pewnością uciekłby albo raczej uciekłaby w przeciwnym kierunku, być może z krzykiem, sądząc, że widzi dwa wędrujące duchy, pierwszego w długiej, białej nocnej koszuli, którą łatwo wziąć za całun, a drugiego w prostym kaftanie, ale boso, z twarzą tak bladą, że mogłaby należeć do nieboszczyka. Tak, sądzę, że ktokolwiek by ich zobaczył, oddaliłby się jak najprędzej, a potem długo modliłby się przed zaśnięciem… ale nawet wiele modlitw być może nie zdołałoby odpędzić koszmaru.
Tomasz zatrzymał się na środku korytarza, do którego Dennis rzadko się zapuszczał, i otworzył drzwi we wnęce, których Dennis w zasadzie nigdy nie zauważył. Młody król podążył następnym korytarzem (tym razem nie minęła ich żadna sprzątaczka z naręczem pościeli, jak to się zdarzyło, gdy Flagg prowadził tą drogą księcia kilka lat temu; wszystkie porządne sprzątaczki od dawna znajdowały się w swoich łóżkach) i w połowie drogi zatrzymał się tak raptownie, że lokaj prawie na niego wpadł.
Tomasz rozejrzał się, jakby sprawdzając, czy ktoś go nie śledzi, i jego nieprzytomny wzrok spoczął na postaci Dennisa. Na chłopcu ścierpła skóra, ale dzięki temu udało mu się powstrzymać okrzyk przestrachu. Świece w tym zapomnianym korytarzu migotały i paskudnie cuchnęły olejem błyskając słabym, niesamowitym blaskiem. Młody lokaj czuł, jak włosy stają mu dęba na głowie, gdy spojrzenie tych pustych oczu – oczu jak martwe latarnie odbijające tylko światło księżyca – przesunęło się po nim.
Był tu przecież, stał przed nim, ale Tomasz go nie zauważył; dla niego lokaj okazał się mglisty.
Muszę uciekać – szepnęło coś z rozpaczą w duszy Dennisa, ale dla niego ten cichy, rozpaczliwy szept zabrzmiał niczym krzyk. – Muszę uciekać, on nie żyje, umarł we śnie, a ja idę za chodzącym trupem! – Ale potem usłyszał głos ojca, swojego drogiego zmarłego taty, który powiedział: Gdy nadejdzie pora służyć twemu pierwszemu panu, Dennis, nie wolno ci się wahać.
Inny zaś, nieco głośniejszy niż poprzednie szept powiedział mu, że owa chwila właśnie nadeszła. A Dennis, prosty sługa, który raz już zmienił losy królestwa odkrywając płonącą mysz, być może uczynił to po raz drugi nie schodząc z posterunku mimo strachu, jaki sparaliżował mu mięśnie i sprawił, że serce podeszło mu do gardła.
Dziwnym, niskim głosem, zupełnie nie przypominającym sposobu, w jaki mówił normalnie (ale brzmiącym dziwnie znajomo dla Dennisa), Tomasz powiedział: – Czwarty kamień od tego na dole ze szczerbą. Naciśnij go. Szybko!
Nawyk posłuszeństwa wpojono Dennisowi tak dokładnie, że chciał wykonać polecenie i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Tomasz wydał samemu sobie rozkaz we śnie, mówiąc głosem kogoś innego. Nacisnął kamień, zanim młody sługa zdążył zrobić więcej niż jeden krok. Kamień zagłębił się może na trzy cale. Rozległ się trzask. Dennis otworzył usta, gdy fragment ściany zapadł się. Tomasz pchnął go i lokaj zobaczył, że znajdują się tu ukryte drzwi. Tajemne wejścia przypomniały mu ruchome ścianki, te zaś nasunęły mu na myśl płonące myszy. Znów owładnęło nim pragnienie ucieczki, ale i tym razem je opanował.
Tomasz wszedł do środka. Przez chwilę widać było tylko jaśniejącą w mroku koszulę nocną, koszulę pustą w środku. A potem kamienna ściana zamknęła się. Po wejściu nie pozostał nawet znak.
Dennis stał przed nim, przestępując z jednej bosej nogi na drugą. Co ma teraz robić?
I znowu wydawało mu się, że słyszy głos ojca, teraz już niecierpliwy, nie znoszący sprzeciwu: Idź za nim, nędzniku! Ruszaj, ale szybko! Pora nadeszła! Idź!
Tato, tam jest ciemno…
Dennisowi wydało się, że poczuł ostrego kuksańca i pomyślał histerycznie: Nawet po śmierci masz mocną rękę, tato! No dobrze, już idę!
Odliczył do czterech od kamienia ze szczerbą i nacisnął. Drzwi zapadły się około czterech cali odsłaniając ciemności.
Ponurą ciszę panującą w tajnym przejściu przerwało ciche grzechotanie – jakby przeszła mysz zrobiona z kamienia. Po chwili Dennis zrozumiał, że to szczękają jego własne zęby.
– Tato, tak się boję – jęknął… a potem ruszył w mrok za królem Tomaszem.