130

Piotr zsuwał się coraz niżej. Mięśnie ramion drżały mu z wyczerpania. W ustach czuł suchość; nie pamiętał, żeby kiedykolwiek doznał takiego pragnienia. Wydawało mu się, że wisi na tej linie strasznie długo i serce wypełniła mu niemiła pewność, że już nigdy więcej nie będzie pił. Przeznaczone mu było zginąć, ale nie to okazało się najgorsze. Miał umrzeć spragniony. W tej chwili właśnie to wydawało mu się nie do przyjęcia.

Wciąż nie miał odwagi popatrzeć w dół, ale odczuwał niesamowity przymus – równie nieodparty jak siła, która skłoniła jego brata do pójścia do bawialni ojca, – żeby spojrzeć w górę. Usłuchał jej – i około dwustu stóp wyżej zobaczył bladą twarz Flagga wykrzywioną w morderczym grymasie.

– Cześć, ptaszyno! – zawołał czarnoksiężnik. – Mam topór, ale chyba nie okaże się potrzebny. Odłożyłem go, widzisz. – Flagg wysunął puste ręce.

Piotr poczuł, jak traci siłę w dłoniach i ramionach – wystarczył sam widok nienawistnej twarzy maga. Skupił się na tym, żeby nie wypuścić liny. Przestał ją czuć – ale wiedział, że nadal ją trzyma, bo widział, że wydobywa się z jego zaciśniętych dłoni. Dyszał ciężko.

Teraz popatrzył na dół… i zobaczył trzy białe krążki uniesionych w górę twarzy. Były one bardzo, bardzo małe – nie znajdował się dwadzieścia stóp nad przemrożonym brukiem ani nawet czterdzieści; od ziemi dzieliło go jeszcze sto stóp, co odpowiada wysokości trzeciego piętra naszych budynków.

Chciał się poruszyć, ale stwierdził, że nie może – jeśli nawet drgnie, spadnie. Tak więc wisiał bez ruchu obok ściany wieży. Zimny, drobny śnieg bił go po twarzy, a na górze, w celi więziennej, Flagg zaczął się śmiać.

Загрузка...