Dom lalek przybył trzynastego dnia panowania Tomasza Dawcy Światła. Przy drogach pojawiły się już modraki, te pierwsze zwiastuny wiosny (które my nazywamy bławatkami), tworząc urocze bukieciki. Tomasz zaś zdążył już zatwierdzić Podwyżkę Podatku dla Farmerów, która szybko została przezwana Czarnym Podatkiem Toma. Zgodnie z nowym dowcipem opowiadanym w karczmach i winiarniach król wkrótce zmieni swój przydomek na Dawcę Podatków. Zwyżka wynosiła nie osiem procent, co byłoby sprawiedliwe, ani osiemnaście, co dałoby się wytrzymać, ale osiemdziesiąt. Tomasz z początku miał pewne wątpliwości, ale Flagg szybko je rozwiał.
– Musimy policzyć im wyższe podatki od tego, do czego się przyznają, żeby przynajmniej odzyskać to, co nam się należy, bo przecież oni ukrywają swoje prawdziwe dochody przed poborcą – powiedział Flagg. Tomasz oszołomiony winem, które płynęło teraz na dworze strumieniami, skinął głową przybierając, jak miał nadzieję, mądry wyraz twarzy.
Piotr ze swej strony zaczął się lękać, że przez tyle lat dom się gdzieś zagubił – i był bliski prawdy. Ben Staad polecił Dennisowi go znaleźć. Po kilku dniach bezskutecznych poszukiwań Dennis zawierzył sekret swemu ukochanemu ojcu – jedynej osobie, której odważyłby się zaufać w tak poważnej sprawie. Brandon potrzebował jeszcze pięciu dni, żeby znaleźć dom dla lalek w jednym z pomniejszych magazynów na dziewiątym piętrze w Zachodniej Wieży, gdzie ukryte pod starym (i lekko nadjedzonym przez mole), poszarzałym ze starości pokrowcem ukrywały się jego wesołe sztuczne trawniki i rozległe skrzydła. Całe oryginalne wyposażenie pozostało nienaruszone i przez trzy dni Brandon, Dennis oraz specjalnie wybrany przez Peynę żołnierz usuwali z niego wszystkie ostre przedmioty. Wreszcie dom został wniesiony przez dwu paziów, którzy w strasznym trudzie wspinali się po trzystu stopniach dźwigając ciężki, nieporęczny przedmiot przybity do deski. Beson podążał tuż za nimi, klnąc i grożąc straszliwymi konsekwencjami czekającymi na nich, gdyby upuścili dom. Pot spływał im strumieniami po twarzach, ale nie odpowiadali mu.
Gdy otwarto drzwi więzienia i wniesiono dom dla lalek, Piotr wciągnął z zaskoczeniem powietrze – nie tylko dlatego, że dom wreszcie się tu znalazł, lecz także dlatego, że jednym z niosących go chłopców był Ben Staad.
Nie zdradź się! – błysnęły oczy Bena.
Nie patrz na mnie zbyt długo – odpowiedział spojrzeniem Piotr.
Peyna byłby zaskoczony, gdyby zobaczył, że mimo jego rady Ben się tu pojawił. Zapomniał on, że rozsądek starszych, znających świat ludzi niewiele ma wspólnego z logiką, jaką kieruje się serce chłopca, jeśli jest ono wielkie, dobre i przywiązane. Serce Bena miało wszystkie te trzy cechy.
Zastąpienie jednego z paziów, którzy mieli zanieść dom lalek na szczyt Iglicy, stanowiło rzecz najłatwiejszą w świecie. Za guldena – prawdę mówiąc, wszystkie pieniądze, jakie Ben posiadał – Dennis załatwił mu to.
– Nie mów o tym swojemu ojcu – ostrzegł Ben Dennisa.
– Czemu nie? – zapytał Dennis. – Mówię ojcu prawie wszystko… a ty nie?
– Kiedyś tak – powiedział Ben, pamiętając, jak ojciec zabronił mu wymieniać w domu imię Piotra. – Ale gdy dorastasz, czasami to się zmienia. Jakkolwiek by było, nie wolno ci mu o tym mówić, Dennis. On może zawiadomić Peynę, a ja wtedy wpadnę w poważne kłopoty.
– Zgoda – obiecał Dennis. I dotrzymał słowa. Ciężko przeżył oskarżenie, a potem skazanie pana, którego bardzo kochał. W ciągu ostatnich paru dni Ben zaczął stopniowo zajmować puste miejsce w jego sercu.
– To świetnie – rzekł Ben i klepnął Dennisa po plecach. – Chcę go widzieć przez chwilę i podnieść się na duchu.
– Był twoim najlepszym przyjacielem, tak?
– Jest nim nadal.
Dennis patrzył na niego zaskoczony.
– Jak możesz uważać człowieka, który zamordował własnego ojca, za swojego przyjaciela?
– Bo nie wierzę, że to zrobił – odparł Ben. – A ty? Ku bezbrzeżnemu zdumieniu Bena Dennis wybuchnął płaczem.
– Serce mówi mi to samo, a jednak…
– Więc go słuchaj – rzekł Ben i uścisnął go niezgrabnie. – A teraz wytrzyj pysk, zanim ktoś zobaczy, że ryczysz jak mała dzidzia.
– Zanieście to do drugiego pokoju – powiedział wtedy Piotr, przerażony drżeniem własnego głosu. Beson nie zauważył tego; zbyt był zajęty wymyślaniem obu chłopcom za ich powolność, głupotę, samo istnienie. Odtransportowali dom do sypialni i postawili na podłodze. Drugi chłopiec o mało inteligentnej twarzy opuścił swój koniec za szybko i raptownie. Rozległ się cichy trzask, jakby coś się w środku złamało. Piotr skrzywił się boleśnie. Beson dał chłopakowi szturchańca – ale czyniąc to uśmiechał się. To była pierwsza przyjemność, jaka mu się przytrafiła od chwili, gdy chłopcy pojawili się z tym przeklętym przedmiotem.
Głupkowaty chłopak podniósł się pocierając policzek, który zaczynał już puchnąć, i gapił się na Piotra ze szczerym zdziwieniem i strachem otwierając przy tym szeroko usta; Ben pozostał jeszcze przez chwilę na kolanach. Przed frontowymi drzwiami domku leżała maleńka plecionka z trzciny – coś, co my nazwalibyśmy wycieraczką, jak sądzę. Przez krótką chwilę Ben zatrzymał nad nią kciuk i popatrzył Piotrowi w oczy.
– A teraz wynoście się! – krzyknął Beson. – Obaj wynocha! Wracajcie do domów i przeklnijcie wasze matki za to, że wydały na świat takich powolnych, niezręcznych głupków!
Chłopcy przeszli koło Piotra, prostak odsuwając się od niego, jak gdyby książę mógł zarazić go jakąś chorobą. Wzrok Bena napotkał raz jeszcze oczy Piotra, a ten zadrżał widząc, ile zawiera on w sobie serdeczności. Po chwili już ich nie było.
– Więc masz go już, moje książątko – powiedział Beson. – A czego teraz zechcesz? Sukieneczek z falbankami? Jedwabnych majtek?
Piotr odwrócił się powoli i popatrzył na Besona. W jego wzroku było coś wzbudzającego lęk i Beson musiał sobie przypomnieć, że baba czy też nie, Piotr sprawił mu lanie, po którym przez dwa dni bolały go żebra, a przez tydzień miał zawroty głowy.
– No, to twoja sprawa – mruknął. – Ale skoro już go masz, mógłbym znaleźć ci lepszy stół. I krzesło, żebyś miał na czym usiąść, gdy… – skrzywił się. – Gdy się nim będziesz bawił.
– A ile to będzie kosztowało?
– Tylko trzy guldeny.
– Nie mam więcej pieniędzy.
– Ale znasz potężne osobistości.
– Już nie – odparł Piotr. – Dano mi przysługę za przysługę, to wszystko.
– To siedź na podłodze i odmroź sobie tyłek, i niech cię diabli! – powiedział Beson i wyszedł z pokoju. Strumyczek guldenów, który spływał do jego kieszeni od chwili, gdy Piotr pojawił się w Iglicy, najwyraźniej wysechł. Wprawiło to Besona w zły humor na wiele dni.
Piotr odczekał, aż rozlegnie się zgrzytanie zamykanych zamków i zasuw, a potem podniósł trzcinową matę, którą Ben potarł swoim kciukiem. Pod spodem znalazł kwadracik papieru nie większy niż znaczek pocztowy. Obie strony zostały zapisane gęstym maczkiem. Litery były bardzo małe, Piotr z trudnością je odczytał i domyślał się, że Ben pisał je z pomocą szkła powiększającego.
Piotrze! Zniszcz to po przeczytaniu. Nie wierzę, że to zrobiłeś. Inni z pewnością też tak myślą. Nadal jestem Twoim przyjacielem. Kocham Cię jak zawsze. Dennis też nie wierzy. Jeśli mogę okazać się pomocny, skontaktuj się ze mną przez Peynę. Bądź dzielny.
Podczas czytania tego listu oczy Piotra wypełniły się ciepłymi łzami wdzięczności. Moim zdaniem prawdziwa przyjaźń zawsze wyzwala w nas takie serdeczne uczucia, bo świat zazwyczaj sprawia wrażenie surowej pustyni, a kwiaty, które na nim kwitną, czynią to wbrew panującym na niej warunkom.
– Poczciwy Ben! – szeptał. Jego wezbrane serce nie podsunęło mu innych słów. – Kochany Ben! Kochany Ben!
Po raz pierwszy zaczęło mu się wydawać, że jego plan, szalony i niebezpieczny, ma szansę spełnienia się.
Potem pomyślał o liście. Ben zaryzykował życiem, żeby go napisać. Ben był szlachcicem – prawie – ale nie miał w żyłach królewskiej krwi; tak więc nic nie chroniło go przed toporem kata. Gdyby Beson albo któryś z jego szakali znalazł ten list, domyśliłby się, że jego autorem jest któryś z chłopców transportujących dom lalek. Prostak nie sprawiał nawet wrażenia, że potrafi przeczytać litery w książce dla dzieci, a już na pewno nie zdołałby napisać tak maleńkich. Tak więc uwaga ich skierowałaby się na drugiego chłopca, wówczas Ben miałby niedaleko do katowskiego topora.
Udało mu się wymyślić tylko jeden pewny sposób pozbycia się listu i nie zawahał się przed zastosowaniem go; zgniótł go kciukiem i wskazującym palcem prawej ręki, a potem połknął.