64

Tomasz został ukoronowany pod koniec długotrwałej, ostrej zimy. W piętnastym dniu jego panowania ostatnia z wielkich zamieci spadła na Delain. Śnieg padał szybko i gęsto, a jeszcze długo po zapadnięciu zmroku wył wiatr, tworząc zaspy wielkie niczym wydmy.

O dziewiątej wieczorem tej nieprzyjemnej nocy, gdy już wszyscy rozsądni ludzie wrócili do domu, czyjaś pięść zastukała do drzwi Staadów. Uderzenia nie były lekkie ani nieśmiałe; zabrzmiały mocno i stanowczo na solidnym dębowym drewnie. Niech no ktoś tu podejdzie, ale szybko – mówiły. – Nie mam czasu.

Andrzej i Ben siedzieli czytając przy kominku. Zuzanna Staad, żona Andrzeja, a matka Bena, ulokowała się pomiędzy nimi pracując nad makatką, na której po ukończeniu miał widnieć napis: BOŻE, BŁOGOSŁAW KRÓLA. Emmalina od dawna już spała. Usłyszawszy stukanie wszyscy troje podnieśli głowy, a potem popatrzyli na siebie. Wzrok Bena wyrażał tylko ciekawość, ale Andrzej i Zuzanna natychmiast poczuli instynktowny lęk.

Andrzej wstał wkładając do kieszeni okulary, których używał do czytania.

Tato? – zapytał Ben.

– Ja otworzę – rzekł Andrzej.

Może to będzie jakiś szukający schronienia podróżnik, który zgubił się w ciemnościach – pomyślał z nadzieją, ale gdy otworzył drzwi, na ganku zobaczył silnego i barczystego królewskiego żołnierza. Nosił on skórzany hełm bojowy. Za pasem, pod ręką, trzymał krótki miecz.

Twój syn – powiedział, a Andrzej poczuł, że uginają się pod nim nogi.

– Czego od niego chcecie?

– Przychodzę od Peyny – rzekł żołnierz, a Andrzej zrozumiał, że nie otrzyma dalszych wyjaśnień.

Tato? – odezwał się Ben zza jego pleców.

Nie – pomyślał żałośnie Andrzej – to już za wielki pech, nie zabierajcie mojego syna…

– Czy to ten?

Zanim Andrzej zdążył powiedzieć, że nie – chociaż nie przyniosłoby to większego pożytku – Ben wystąpił naprzód.

– Ja jestem Ben Staad – powiedział. – Czego ode mnie chcecie?

– Pójdziesz ze mną – odparł żołnierz.

– Dokąd?

– Do domu Andersa Peyny.

– Nie! – krzyknęła matka od drzwi ich niedużej bawialni. – Nie, jest późno, zimno, na drogach pełno śniegu…

– Mam sanie – rzekł nieustępliwie żołnierz, a Andrzej Staad zobaczył, że jego ręka spoczęła na rękojeści miecza.

– Pójdę – powiedział Ben sięgając po płaszcz.

– Ben… – zaczął Andrzej myśląc: Nigdy już go nie zobaczymy, zabierają go, bo przyjaźnił się z księciem.

– Wszystko będzie dobrze, tato – odparł Ben i uścisnął ojca. A gdy Andrzej poczuł silne ramiona syna, prawie w to uwierzył. Ale, pomyślał, on jeszcze nie wie, co to strach. Nie nauczył się, jak okrutny potrafi być świat.

Andrzej Staad objął ramieniem żonę. Stali w drzwiach i patrzyli, jak Ben i żołnierz przedzierają się przez zaspy do sań, które majaczyły w mroku, połyskując zapalonymi po obu stronach latarniami. Żadne z nich nie odezwało się, gdy Ben wsiadał z jednej strony, a żołnierz z drugiej.

Tylko jeden żołnierz – pomyślał Andrzej – nie jest najgorzej. Może chcą go tylko przesłuchać. O Boże, żeby się okazało, że to tylko przesłuchanie!

Staadowie stali w milczeniu pośród wirujących u ich stóp płatków śniegu, gdy sanie odjeżdżały, migocząc latarniami i pobrzękując dzwonkami.

Gdy znikły, Zuzanna wybuchnęła płaczem.

– Nigdy już go nie zobaczymy – załkała. – Nigdy! Nigdy! Zabrali go! Przeklęty Piotr! Niech go diabli wezmą za to, co zrobił naszemu synowi! Niech go diabli! Niech go diabli!

– Ćśś, matko – powiedział Andrzej obejmując ją. – Ćśś. Zobaczymy go, zanim nadejdzie ranek. A najpóźniej w południe.

Ale ona usłyszała, że głos mu drży, i zaczęła jeszcze bardziej lamentować. Jej płacz (a może przeciąg z otwartych drzwi) obudził małą Emmalinę i dopiero po długim czasie udało się ją ukołysać do snu. W końcu Zuzanna zasnęła razem z nią w małżeńskim łożu.

Andy Staad nie zmrużył oka tej nocy.

Siedział przy kominku podtrzymywany bezrozumną nadzieją, ale w głębi serca przeczuwał, że już nigdy więcej nie zobaczy syna.

Загрузка...