Piotr odnosił to samo wrażenie.
W niedzielę, dwa dni potem, jak Peyna i Arlen znaleźli się w obozie uchodźców, lina, według jego obliczeń, sięgała około trzydziestu stóp nad ziemię. Oznaczało to, że gdyby zawisł na jej końcu na wyciągniętych rękach, od powierzchni bruku dzieliłoby go jeszcze dwadzieścia jeden stóp. Zdawał sobie sprawę, że byłoby rozsądniej, gdyby popracował nad liną cztery miesiące dłużej – przynajmniej dwa. Gdyby spadając źle wylądował i złamał obie nogi, a strażnicy znaleźli go podczas obchodu jęczącego na kamieniach, zmarnowałby więcej niż cztery lata, po prostu dlatego, że zabrakło mu cierpliwości na kontynuowanie pracy przez jeszcze cztery miesiące.
Tego rodzaju rozumowanie spodobałoby się Peynie, ale Piotr miał stanowcze przeczucie, że musi się spieszyć. Niegdyś Peyna wyśmiałby sugestie, że należy bardziej polegać na przeczuciach niż na logice… ale teraz nie byłby chyba taki pewien siebie.
Piotrowi śnił się sen – powtarzał się co noc już prawie od tygodnia, i za każdym razem stawał się coraz dokładniejszy. Przedstawiał on Flagga pochylonego nad jakimś jaskrawo lśniącym przedmiotem – rzucającym niezdrowy, żółtozielony blask na twarz czarnoksiężnika. We śnie tym zawsze nadchodziła chwila, w której oczy maga rozszerzały się jakby w zdumieniu, a potem zwężały w wąskie, okrutne szparki. Brwi marszczyły się, czoło mroczniało, a gorzki grymas wykrzywiał usta. Ten wyraz twarzy oznaczał dla Piotra jedną rzecz: śmierć. Flagg wypowiadał tylko jedno słowo pochylając się, aby zdmuchnąć błyszczący przedmiot, który gasł jak świeca pod oddechem czarnoksiężnika. Jeden wyraz, ale jaki. Słowo dobiegające z ust Flagga było imieniem Piotra wypowiedzianym tonem gniewnego zaskoczenia.
Poprzedniej nocy, w sobotę, księżyc otaczała lisia czapa.
Strażnicy przypuszczali, że niedługo zacznie padać. Patrząc w niebo dziś po południu Piotr uznał, że mają racje. To ojciec nauczył Piotra czytać znaki przepowiadające nadchodzącą pogodę, a jego wspomnienie wzbudziło w Piotrze żal… i na nowo wznieciło w nim chłodny gniew… pragnienie, aby naprawić krzywdy.
Zrobię próbę pod osłoną ciemności i zamieci, pomyślał. Może spadnie trochę śniegu, który złagodzi upadek. Myśl ta wywołała uśmiech na jego twarzy – trzy cale śnieżnego puchu pomiędzy nim a kamieniami bruku, to tak czy siak bardzo mało. Albo niebezpiecznie cienka lina pęknie… albo go utrzyma. Zakładając, że utrzyma, będzie musiał skoczyć. A wtedy jego nogi zniosą upadek… albo nie.
A jeśli zniosą, to dokąd na nich pójdziesz? – szepnął cichy głos. Wszyscy, którzy mogli cię ochronić albo ci pomóc… na przykład Ben Staad – dawno już musieli uciekać z twierdzy… a o ile wiesz, nawet z terenu królestwa.
Musi w takim razie zdać się na los szczęścia. To rzecz, o której ojciec często mu opowiadał. Są królowie, którzy mają szczęście, a są i tacy, którym go brak. A gdy ty zostaniesz królem, przekonasz się, do których należysz. Ja jednak myślę, że dopisze ci ono.
Był królem Delainu – przynajmniej w duszy – od pięciu lat i uważał, że brak powodzenia, jakiego doznał, najlepiej zostałby zrozumiany przez rodzinę Staadów z ich przesławnym pechem. Ale może dzisiejsza noc wszystko zmieni.
Lina, nogi, szczęście. Albo wytrzymają, albo nie, być może równocześnie. Nieważne. Musi im zawierzyć bez względu na to, ile są warte.
– Dziś w nocy – mruknął odwracając się od okna… ale podczas kolacji wydarzyło się coś, co spowodowało, że zmienił zdanie.