Osiemnastego dnia panowania Tomasza na przyniesionej tego ranka tacy ze śniadaniem dla Piotra leżała pierwsza serwetka. Była tak wielka, a posiłek tak skąpy, że kompletnie go przykryła. Piotr uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili, gdy przybył do swego zimnego, wysoko ponad ziemią położonego więzienia. Policzki i podbródek pokrywał mu cień brody, która miała urosnąć na bujną i długą w tych dwu pełnych przeciągów pokojach, i wyglądał na całkiem podejrzaną osobę… dopóki się nie uśmiechnął. Uśmiech rozjaśnił mu twarz niczym latarnia, i można sobie było wyobrazić, jak na jego widok żołnierze wiwatują podczas bitwy.
– Ben – mruknął podnosząc serwetkę za róg. Ręka drżała mu nieco. – Wiedziałem, że ci się uda. Dziękuję, przyjacielu.
Pierwszą rzeczą, do jakiej Piotr użył swojej pierwszej serwetki, było otarcie łez, które płynęły mu obficie po policzkach.
Otwarto judasz w solidnych drewnianych drzwiach. Dwaj strażnicy pojawili się w nim niczym dwie głowy papugi Flagga, wciskając się, policzek przy nie ogolonym policzku, w ciasną przestrzeń.
– Mam nadzieję, że dzidzia nie zapomni wytrzeć sobie buzi! – zawołał jeden z nich gruchając swym skrzekliwym głosem.
– Żeby tylko dzidzia nie zapomniała sobie wytrzeć jajeczka z ubranka! – krzyknął drugi, po czym obaj wybuchnęli szyderczym rechotem. Piotr spojrzał na nich, a uśmiech nie zniknął z jego twarzy.
Strażnicy dostrzegli to i przestali dowcipkować. Było w nim coś, co kazało im zamilknąć.
W końcu zamknęli drzwi i zostawili Piotra samego.
Z lunchem przyniesiono następną serwetkę.
A kolejną z kolacją.
Serwetki docierały do samotnej celi Piotra przez następne pięć lat.