68

Osiemnastego dnia panowania Tomasza na przyniesionej tego ranka tacy ze śniadaniem dla Piotra leżała pierwsza serwetka. Była tak wielka, a posiłek tak skąpy, że kompletnie go przykryła. Piotr uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili, gdy przybył do swego zimnego, wysoko ponad ziemią położonego więzienia. Policzki i podbródek pokrywał mu cień brody, która miała urosnąć na bujną i długą w tych dwu pełnych przeciągów pokojach, i wyglądał na całkiem podejrzaną osobę… dopóki się nie uśmiechnął. Uśmiech rozjaśnił mu twarz niczym latarnia, i można sobie było wyobrazić, jak na jego widok żołnierze wiwatują podczas bitwy.

– Ben – mruknął podnosząc serwetkę za róg. Ręka drżała mu nieco. – Wiedziałem, że ci się uda. Dziękuję, przyjacielu.

Pierwszą rzeczą, do jakiej Piotr użył swojej pierwszej serwetki, było otarcie łez, które płynęły mu obficie po policzkach.

Otwarto judasz w solidnych drewnianych drzwiach. Dwaj strażnicy pojawili się w nim niczym dwie głowy papugi Flagga, wciskając się, policzek przy nie ogolonym policzku, w ciasną przestrzeń.

– Mam nadzieję, że dzidzia nie zapomni wytrzeć sobie buzi! – zawołał jeden z nich gruchając swym skrzekliwym głosem.

– Żeby tylko dzidzia nie zapomniała sobie wytrzeć jajeczka z ubranka! – krzyknął drugi, po czym obaj wybuchnęli szyderczym rechotem. Piotr spojrzał na nich, a uśmiech nie zniknął z jego twarzy.

Strażnicy dostrzegli to i przestali dowcipkować. Było w nim coś, co kazało im zamilknąć.

W końcu zamknęli drzwi i zostawili Piotra samego.

Z lunchem przyniesiono następną serwetkę.

A kolejną z kolacją.

Serwetki docierały do samotnej celi Piotra przez następne pięć lat.

Загрузка...