Tej nocy czarnoksiężnik obudził się mając swój sen na świeżo w pamięci, ponieważ wrócił do przytomności przed jego zakończeniem. Oczywiście nastąpiło to na skutek upadku świątyni Wielkich Bogów.
– Hmm! – zawołał Flagg podrywając się w fotelu. Szeroko otworzył oczy, a na białe policzki wystąpił mu zimny pot.
– Katastrofa! – wrzasnęła jedna z głów papugi.
– Pożar, powódź, ucieczka! – krzyknęła druga. Ucieczka – pomyślał Flagg. Tak, to właśnie miałem na myśli, to właśnie dręczyło mnie przez cały czas.
Popatrzył na swoje dłonie i zauważył, że drżą. Rozgniewany tym widokiem wyskoczył z fotela.
– Zamierza uciec – mruknął przeciągając dłonią po włosach. – A w każdym razie chce spróbować. Ale jak? Jak? Na czym polega jego plan? Kto mu pomagał? Zapłacą za to głowami, przysięgam… i nie skończę z nimi od razu. Będą je tracić cal po calu… pół… ćwierć cala. Zanim umrą, oszaleją z bólu…
– Oszaleją! – krzyknęła jedna z głów papugi.
– Z bólu! – dodała druga.
– Zamknijcie się i dajcie mi pomyśleć! – zawył Flagg. Chwycił ze stojącego opodal stołu słoik wypełniony mętnym, brązowawym płynem i cisnął w klatkę. Naczynie trafiło w metalowe pręty i roztrzaskało się; błysnęło jaskrawym, zimnym światłem. Dwie głowy papugi zaskrzeczały ze strachu, a potem ptak spadł ze swojego pręta i leżał nieprzytomny aż do rana.
Czarnoksiężnik nerwowo przechadzał się w tę i z powrotem. Wyszczerzył zęby. Nerwowo zaplatał dłonie. Krzesał butami zielonkawe iskry o pokrytą saletrą kamienną posadzkę swego laboratorium – czuło się w powietrzu zapach letnich błyskawic.
Jak? Kiedy? Kto mu pomagał?
Nie potrafił sobie przypomnieć. Szczegóły już zaczynały mu się zacierać. Ale…
– Muszę to wiedzieć! – szepnął. – Muszę!
Bo stanie się to niebawem; tyle wyczuwał. Chwila ta zbliżała się coraz bardziej.
Znalazł klucze i jednym z nich otworzył dolną szufladę biurka. Wyjął z niej pudełko wykonane z pięknie rzeźbionego grabowego drewna, zdjął pokrywkę i wyciągnął skórzany mieszek. Rozplatał zamykające go sznurki i ostrożnie wydobył z niego kawałek skały, która wydawała się mieć wewnętrzne źródło światła. Kamień miał barwę mlecznobiałą jak oko ślepca. Przypominał steatyt, ale w rzeczywistości był kryształem – magiczną kulą Flagga.
Czarnoksiężnik przeszedł się po komnacie gasząc lampy i świece. Po krótkim czasie w pomieszczeniu zapadły kompletne ciemności. Mimo to Flagg z łatwością odnalazł swe biurko, omijając gładko przedmioty, o które ja czy wy obilibyście sobie golenie albo przewrócilibyście się. Mrok był niczym dla królewskiego czarodzieja; lubił go i widział w nim wszystko jak kot.
Usiadł i dotknął kryształu. Przytknął doń dłonie wymacując ostre kanty i zagłębienia.
– Pokaż mi – mruknął. – To rozkaz.
Z początku nie widział nic. Potem, stopniowo, pojawiła się wewnątrz niego poświata. Najpierw było to blade i rozmyte światełko. Flagg ponownie dotknął kryształu, tym razem czubkami palców. Poczuł, jak kamień zaczyna się rozgrzewać.
– Pokaż mi Piotra. To rozkaz. Chcę zobaczyć tego szczeniaka, który ośmiela się stanąć na mojej drodze, i jakie są jego plany.
Poświata stawała się coraz intensywniejsza… Z błyskiem w oczach, rozchylając cienkie, okrutne wargi, tak że zalśniły obnażone zęby, Flagg pochylił się nad kryształem. W tej chwili Piotr, Ben, Dennis i Naomi rozpoznaliby swój sen – poznaliby blask, który oświetlił twarz czarnoksiężnika, w niczym nie przypominający światła świecy.
Mleczna poświata kamienia nagle znikła ustępując miejsca coraz jaskrawszemu światłu. Flagg mógł teraz zajrzeć w głąb kuli. Wybałuszył oczy… a potem zacisnął powieki nie dowierzając samemu sobie.
Ujrzał bowiem Sashę, w zaawansowanej ciąży, siedzącą przy łóżeczku małego chłopczyka. Dziecko trzymało tabliczkę. Na tabliczce wypisane były dwa słowa: BÓG i PIES.
Flagg ze zniecierpliwieniem przesunął dłońmi nad kryształem, który teraz stał się bardzo ciepły.
– Pokaż mi to, co muszę wiedzieć! To rozkaz! Kryształ ponownie stał się przejrzysty.
Tym razem ukazał się w nim Piotr bawiący się domem lalek matki, udający, że mieszkająca w nim rodzina została zaatakowana przez Indian… albo smoki… albo jakieś podobne bzdury. Stary król stał w drzwiach, obserwując syna, pragnąc się do niego przyłączyć…
– Phi! – zawołał Flagg znowu machając rękoma nad kryształem. – Po co przedstawiasz te stare głupstwa? Chcę wiedzieć, w jaki sposób on chce uciec… i kiedy! Pokaż mi! To rozkaz!
Kryształ stawał się coraz gorętszy. Flagg wiedział, że jeśli nie pozwoli mu wkrótce zgasnąć, rozpadnie się bezpowrotnie, a nie znajdzie tak łatwo następnego – tego musiał szukać przez trzydzieści lat. Mimo to nie zamierzał dać za wygraną, nawet jeśli kamień miałby się rozlecieć na milion kawałków.
– To rozkaz! – powtórzył i po raz trzeci mleczna poświata znikła. Czarnoksiężnik pochylił się nad magicznym kawałkiem minerału, aż emanujący z niego żar wycisnął mu łzy. Otarł je… a potem mimo gorąca otworzył szeroko oczy z zaskoczeniem i wściekłością.
Zobaczył Piotra. Chłopak powoli zsuwał się po ścianie Iglicy. W grę musiała wchodzić zdradziecka magia, bo chociaż wykonywał dłońmi ruchy, jakby schodził po linie, nic takiego nie było widać…
A może jednak?
Flagg pomachał ręką nad kryształem, żeby go trochę ochłodzić. Lina? Niezupełnie. Coś dało się zauważyć, coś… przypominającego babie lato albo pajęczą nić… lecz mimo to utrzymującego ciężar chłopca.
– Piotr – sapnął Flagg, a maleńka figurka obejrzała się na dźwięk jego głosu.
Czarnoksiężnik dmuchnął na kryształ, gasząc jego jaskrawe migotliwe światło. Siedział teraz w ciemnościach, mając w oczach jego blask.
Piotr. Ucieka. Gdzie? Kryształ pokazywał noc, a Flagg zobaczył, że wiatr miótł śniegiem wokół zsuwającej się coraz niżej maleńkiej postaci. Czy miało to się zdarzyć dziś wieczorem? Jutro? W przyszłym tygodniu? Albo…
Flagg jednym ruchem poderwał się zza biurka. Oczy rozjarzyły mu się w ciemnościach panujących w komnacie.
A może już się zdarzyło?
– Dość tego – szepnął. – Na wszystkich bogów, jacy byli, są i będą, mam tego dosyć.
Przeszedł przez mroczny pokój i porwał wielki topór ze ściany. Mordercze narzędzie było nieporęczne, ale czarnoksiężnik posługiwał się nim z łatwością i pewnością siebie.
Czy znał je dobrze? O tak! Niejeden raz zamachnął się nim gdy mieszkał tu i działał jako Bili Hinch, najstraszliwszy kat w całej historii Delainu. To potworne ostrze ścięło setki głów. Wykonano je z dwukrotnie kutej stali anduańskiej, a nad nim znajdował się prywatny wynalazek Flagga – żelazna kula ze szpikulcami pokrytymi trucizną.
– DOŚĆ TEGO! – wrzasnął znów czarnoksiężnik z gniewem, lękiem i frustracją. Słysząc to nieprzytomna dwugłowa papuga wydała jęk.
Flagg zerwał z wieszaka płaszcz, jednym ruchem narzucił go sobie na ramiona i zapiął u szyi klamrę – skarabeusza wyklepanego w srebrze.
Miał tego dosyć. Nie pozwoli, żeby ten nienawistny chłopak pokrzyżował jego plany. Roland nie żył, Peyna stracił urząd, szlachta uciekła na wygnanie. Nikt nie podniesie krzyku z powodu śmierci księcia… zwłaszcza że zamordował on własnego ojca.
Jeśli jeszcze nie uciekłeś, drogi książę, to już nigdy ci się to nie uda – a coś mówi mi, że nadal jesteś w klatce. Ale dziś pewna część twojej osoby znajdzie się poza nią – sam się o to postaram.
Idąc korytarzem w stronę Bramy do Lochów Flagg wybuchnął śmiechem… który potrafiłby przyprawić o złe sny nawet posąg z marmuru.