To Flagg – pomyślał na wpół rozbudzony Dennis, gdy skoczyła na niego czarna postać z płonącymi oczyma. To Flagg, znalazł mnie i teraz rozszarpie mi gardło swymi kłami.
Chciał krzyknąć, ale nie zdołał wydać głosu.
Paszcza intruza rzeczywiście rozwarła się; Dennis zobaczył wielkie białe zęby… i poczuł jęzor liżący mu twarz.
– Uf! – powiedział Dennis usiłując odepchnąć to coś. Ciężkie łapy oparły mu się na ramionach i Dennis opadł na materac z serwetek niczym powalony zapaśnik. Mlask, mlask. – Uf! – rzekł znowu Dennis, a ciemny, kudłaty kształt wydał z siebie niskie, radosne szczeknięcie, jakby chciał powiedzieć: Wiem, ja też się cieszę, że cię widzę.
– Frisky! – stłumionym głosem zawołał ktoś w ciemnościach. – Siad! Cicho bądź!
Mroczna postać to wcale nie Flagg, tylko bardzo duży pies; zbyt przypomina wilka, żeby czuć się przy nim bezpiecznie – pomyślał Dennis. Gdy dziewczyna odezwała się, zwierzę cofnęło się i usiadło. Patrzyło wesoło na Dennisa w milczeniu tłukąc ogonem o usłane z serwetek łoże młodego lokaja.
W ciemnościach pojawiły się dwa następne cienie, jeden wyższy, drugi niższy. Strażnicy zamkowi. Dennis chwycił za sztylet. Jeśli bogowie zechcą mu sprzyjać, da sobie radę z obydwoma. Jeśli nie, drogo odda życie w służbie swego króla.
Dwie postacie zatrzymały się w pewnej odległości od niego.
– No, chodźcie tu – powiedział Dennis i odważnym gestem uniósł sztylet (w zasadzie niewiele groźniejszy niż scyzoryk, zardzewiały i bardzo tępy).
– Najpierw wy dwoje, a potem wasz diabelski pies!
– Dennis? – głos był dziwnie znajomy. – Dennis, więc naprawdę udało nam się ciebie znaleźć?
Lokaj zaczął opuszczać sztylet, ale zaraz uniósł go ponownie. To jakaś sztuczka. Na pewno. Ale głos wydawał mu się bardzo podobny…
– Ben? – szepnął. – Ben Staad?
– To ja – potwierdziła wyższa postać, a serce Dennisa przepełniła radość. Cień zbliżył się powoli. Przestraszony lokaj znowu podniósł swą broń.
– Zaczekaj! Masz światło?
– Krzemień i stal.
– Skrzesaj ognia.
– Aha.
W chwilę później zabłysła wielka, żółta iskra, stanowiąca niewątpliwie zagrożenie pożarowe w magazynie wypełnionym suchymi serwetkami.
– Podejdź, Benie – powiedział Dennis, chowając swój pseudosztylet do pochwy. Podniósł się na nogi drżąc z radości i ulgi. Ben był tutaj. Jaka – magia pomogła mu w tym – lokaj nie wiedział – ale zdawał sobie sprawę, że coś się stało. Stopy zaplątały mu się w serwetki i byłby upadł, gdyby nie pochwyciły go silne ramiona Bena. Przyszedł tu i wszystko będzie dobrze, pomyślał Dennis, usiłując powstrzymać się od niemęskich łez.