Tym razem węzeł trzymał się.
Bogowie, dopomóżcie – pomyślał Piotr i jeszcze raz spojrzał za siebie w stronę coraz głośniej brzmiącego Flagga. Pomóżcie, bogowie!
Przerzucił jedną nogę przez okno. Siedział teraz okrakiem na parapecie jak w siodle Peonii, opierając jedną stopę na podłodze, a drugą zwieszając nad otchłanią. Na kolanach trzymał zwój liny i żelazny pręt. Wyrzucił linę i przyglądał się, jak opada. W połowie splątała się i musiał nią szarpać jak rybak wędką, zanim się nie wyprostowała.
Potem odmówił ostatnią modlitwę, chwycił pręt i zablokował go w poprzek okna. Lina umocowana była pośrodku. Piotr przełożył drugą nogę na zewnątrz, z całej siły trzymając się pręta. Teraz na parapecie miał już tylko siedzenie. Odwrócił się przyciskając brzuch do lodowatej krawędzi parapetu. Pod nogami otwierała mu się przepaść. Pręt pewnie siedział w futrynie okna.
Piotr lewą ręką puścił pręt i chwycił swą cienką linę. Zatrzymał się na moment, opanowując strach.
Zamknął oczy i zwolnił uchwyt prawej dłoni. Całym ciężarem wisiał teraz na linie. Nie było odwrotu. Na dobre i złe, życie jego zależało teraz od plecionki z włókien wyprutych z serwetek. Piotr zaczął, powoli zsuwać się na dół.