Onegdaj w kraju zwanym Delain żył sobie król, który miał dwóch synów. Delain było bardzo starym królestwem i miało już setki władców, a może nawet tysiące; jeśli coś trwa dostatecznie długo, nawet historycy nie potrafią spamiętać wszystkiego. Roland Dobry nie był ani najlepszym, ani najgorszym władcą, jaki rządził państwem. Bardzo starał się nie wyrządzić nikomu krzywdy i w zasadzie to mu się udawało. Pragnął też dokonywać wielkich czynów, ale niestety pod tym względem niezbyt mu się powiodło. W rezultacie był dosyć poślednim królem; wątpił, czy po śmierci będą go długo pamiętali. A śmierć mogła nastąpić w każdej chwili, bo postarzał się i szwankowało mu serce. Został mu może rok, a może trzy lata życia. Każdy, kto go znał, i każdy, kto przyjrzał się jego poszarzałej twarzy i drżącym rękom, zgadzał się, że najdalej za pięć lat nowy król zostanie ukoronowany na wielkim placu u stóp Iglicy… i że będzie to łaska boska, jeśli nie wcześniej. Tak więc wszyscy w królestwie, od najbogatszego barona i najbardziej wystrojonego dworaka po najuboższego chłopa poddanego i jego obdartą żonę, myśleli i mówili o następcy tronu, starszym synu Rolanda, Piotrze.
Jeden człowiek zaś myślał, planował i głowił się nad innym problemem: jak sprawić, żeby młodszy syn Rolanda, Tomasz, został ukoronowany zamiast Piotra. Tym człowiekiem był królewski czarnoksiężnik Flagg.