135

Mniej więcej o pięćdziesiąt jardów od Bramy Zachodniej Piotr i jego towarzysze natknęli się na grupę siedmiu zaspanych, zdezorientowanych strażników. Większość z nich schroniła się przed burzą w jednej z ciepłych Dolnych Kuchni zanikowych, popijając miód i powtarzając, że oto dzieje się coś, o czym będą opowiadać wnukom. Nie wiedzieli, że na razie znają dopiero połowę opowieści. „Przewodził” im chłopak dwudziestoletni w stopniu Jastrzębia… który mniej więcej odpowiada naszemu kapralowi. Trzeba mu przyznać, że nie pił i był w miarę przytomny. Co więcej, pragnął wykonać swój obowiązek.

– Stać, w imieniu króla! – zawołał, gdy Piotr z przyjaciółmi zbliżyli się do jego nieco większej grupki. Chciał, żeby jego rozkaz zabrzmiał jak grom, ale moim obowiązkiem jest relacjonować prawdę, więc muszę powiedzieć, że głos Jastrzębia przypominał raczej kwiknięcie.

Piotr oczywiście nie miał broni, ale Ben i Naomi mieli krótkie miecze, a Dennis swój zardzewiały sztylet. Cała trójka stanęła przed Piotrem, zasłaniając go. Ręce Bena i Naomi powędrowały do rękojeści mieczy. Dennis zdążył już wyciągnąć swoją broń.

– Stać! – zawołał Piotr i jego głos zabrzmiał rzeczywiście niczym huk gromu. – Nie dobywać mieczy!

Zaskoczony, nawet zdumiony Ben rzucił okiem na Piotra.

Wystąpił on naprzód. Stał wyprostowany, w jego oczach odbijał się blask księżyca, a lekki, chłodny wiatr muskał mu długą brodę. Miał na sobie prosty strój więźnia, ale na jego twarzy malował się władczy wyraz.

– Mówisz: stać w imię króla – powiedział. Spokojnie zbliżał się do przerażonego Jastrzębia, aż odległość pomiędzy nimi wyniosła mniej niż sześć cali. Strażnik cofnął się, chociaż trzymał w dłoni miecz, a ręce Piotra były puste. – Ja zaś wam powiadam, Jastrzębiu: to ja jestem królem.

Strażnik oblizał wargi. Obejrzał się na swoich ludzi.

– Ale… – zaczął. – Ty…

– Jak się nazywacie? – zapytał cicho Piotr.

– Panie… to znaczy… więźniu… ty… ja… – jąkał się młody żołnierz, aż wreszcie powiedział bezradnie: – Nazywam się Galen.

– A wiesz, kim ja jestem?

– Tak – warknął jeden ze strażników.

– Znamy cię, morderco.

– Nie zabiłem ojca – rzekł spokojnie Piotr. – Zrobił to królewski czarnoksiężnik. Teraz ściga nas, a ja wam radzę – bardzo poważnie – trzymać się od niego z daleka. Wkrótce przestanie dręczyć Delain; obiecuję wam to w imieniu ojca. A teraz pozwólcie mi przejść.

Nastała długa chwila ciszy. Galen podniósł miecz, jakby chciał nim przeszyć Piotra. Ten zaś ani drgnął. Był winien bogom swoją śmierć; dług ten miał wobec nich od chwili, gdy jako wrzeszczące niemowlę wyszedł z łona matki. Jest to dług, jaki ma każdy mężczyzna i każda kobieta na świecie. Jeśli przyszło mu go teraz zapłacić, niech tak się stanie… ale był prawowitym królem, nie buntownikiem ani uzurpatorem i nie ucieknie ani nie cofnie się pozwalając swym przyjaciołom walczyć z tym młodym chłopcem.

Miecz zadrżał. Potem Galen opuścił go dotykając czubkiem bruku.

– Przepuśćcie ich – mruknął. – Może zamordował, a może nie – ale to królewskie łajno i nie chcę w nie wdepnąć, bo jeszcze w nim utonę.

– Miałeś mądrą matkę, Jastrzębiu – stwierdził ponuro Ben.

Tak, przepuśćcie go – powiedział nieoczekiwanie inny głos. – Na bogów, nie zamierzę się na takiego – jeszcze mi odpadnie ręka.

– Zapamiętamy was – rzekł Piotr. Zwrócił się do przyjaciół. – Za mną – rzekł. – Szybko. Wiem, czego mi potrzeba i gdzie to znaleźć.

W tej chwili Flagg wypadł przez wrota Iglicy wydając taki ryk wściekłości, że młodzi strażnicy stracili resztki ducha. Cofnęli się i ruszyli biegiem rozpierzchając się na wszystkie cztery strony świata.

– Chodźcie – rzekł Piotr. – Za mną. Do Bramy Zachodniej!

Загрузка...