92

O ósmej Dennis znalazł się na skraju pól i wszedł do Rezerwatu Królewskiego. Znał go całkiem nieźle. Pomagał ojcu, gdy ten służył staremu królowi na łowach, a Roland wybierał się na nie często, nawet gdy osiągnął podeszły wiek. Tomasz polował rzadziej, ale za każdym razem Dennis zobowiązany był mu towarzyszyć. Wkrótce więc natrafił na znajomą ścieżkę i tuż przed północą dotarł na drugi kraniec tej miniaturowej puszczy.

Stał za drzewem przyglądając się murom zamku. Aby do nich dojść, należało pokonać około pół mili otwartego, śniegiem tylko pokrytego terenu. Księżyc wciąż świecił, a Dennis aż nazbyt dobrze pamiętał o przechadzających się na nich wartownikach. Zanim ruszy przez ów otwarty teren, musi poczekać, aż książę Ailon przeprowadzi swój srebrny rydwan na drugą stronę świata. Ale nawet wtedy będzie znajdował się na widoku. Dennis od początku zdawał sobie sprawę, że to stanowi najniebezpieczniejszą część całej Wyprawy. Gdy rozstawał się z Peyną i Arlenem w pełnym słońcu, ryzyko wydawało mu się do przyjęcia. Teraz uważał, że to szaleństwo.

Uciekaj – prosił tchórzliwy głosik w duszy Dennisa, ale chłopiec wiedział, że mu nie wolno. Ojciec nałożył na niego zobowiązanie, więc jeśli bogowie uważali, że ma zginąć usiłując je wypełnić, niech tak się stanie.

Dalekie, lecz wyraźne niczym głos słyszany we śnie rozległo się zawodzenie miejskiego obwoływacza, dobiegające z głównej wieży zamku: Dwunasta! Wszystko w porządku…

Nic nie jest w porządku – pomyślał żałośnie Dennis. Ani jedna rzecz. Otulił się ciaśniej swym cienkim płaszczem i rozpoczął trudne zadanie oczekiwania na zachód księżyca.

Opuścił on wreszcie niebo, a Dennis uznał, że pora ruszać. Czasu było coraz mniej. Wstał, odmówił krótką modlitwę i zaczął iść przez otwartą przestrzeń tak szybko, jak potrafił, obawiając się w każdej chwili wołania „kto idzie?” z murów zamku. Okrzyk jednak się nie rozległ. Chmury zgęstniały na nocnym niebie. Wszystko, co znajdowało się pod murami zamku, znalazło się w gęstych ciemnościach. W niespełna dziesięć minut Dennis znalazł się nad fosą. Usiadł na jej brzegu chrzęszcząc na śniegu i zdjął rakiety. Zsunął się na powierzchnię zamarzniętej i również pokrytej śniegiem wody.

Bijące jak młotem serce Dennisa uspokoiło się. Znajdował się w cieniu muru zamkowego i nikt go nie zobaczy, chyba że któryś z wartowników popatrzy prosto w dół, a i to może nie.

Dennis nie przechodził na razie na drugą stronę fosy, bo lód przy zamkowym murze był cienki i słaby. Wiedział dlaczego; z cienkością lodu, niemiłym zapachem i omszałością wielkich bloków zewnętrznego muru wiązała się jego nadzieja na to, że uda mu się niespostrzeżenie wejść na zamek. Ostrożnie posuwał się na lewo, nasłuchując plusku płynącej wody.

Usłyszał w końcu i popatrzył w górę. Na wysokości oczu znajdował się okrągły, czarny otwór w murze. Leniwymi strumykami wypływała z niego mętna ciecz. Był to wylot zamkowego ścieku.

– Do dzieła – mruknął Dennis. Cofnął się o pięć kroków, podbiegł i skoczył. Odbijając się poczuł, jak lód osłabiony ciągłym napływem ciepłych nieczystości pęka mu pod stopami. Udało mu się jednak doskoczyć do omszałego wylotu rury. Był śliski, więc aby nie spaść, Dennis musiał wczepić się weń z całej siły. Podciągnął się wyżej podpierając się czubkami butów o nierówności muru i w końcu znalazł się w środku. Zatrzymał się na chwilę usiłując wyrównać oddech, a potem zaczął pełznąć rurą, która lekko wznosiła się w górę. Jako dziecko odkrył wraz z kilkoma kolegami te przejścia, ale rodzice szybko zakazali im tam chodzić, gdyż łatwo się w nich było zgubić, a ponadto w rurach owych grasowały szczury. Jednak Dennis pamiętał, w którym miejscu wyłoni się ze ścieku.

Godzinę później na opustoszałym korytarzu we wschodnim skrzydle zamku zazgrzytała krata nad kanałem – znieruchomiała – i znowu się poruszyła. Odsunięto ją częściowo na bok i w kilka chwil później wyłonił się z niego bardzo brudny (i śmierdzący) lokaj imieniem Dennis, i opadł dysząc na zimną, kamienną posadzkę. Wolałby odpoczywać dłużej, ale ktoś mógł nadejść, nawet o tej nieprawdopodobnej godzinie. Umieścił więc kratę z powrotem na miejsce i rozejrzał się.

Nie od razu poznał, gdzie jest, ale to go nie zbiło z tropu. Ruszył w stronę rozgałęzienia znajdującego się w odległym końcu korytarza. Przynajmniej, pomyślał, w plątaninie ścieków pod zamkiem nie napotkał szczurów. Stanowiło to dużą ulgę. Przygotował się na ich obecność, nie tylko z powodu ponurych opowieści ojca, ale też dlatego, że rzeczywiście spotkał je kilkakrotnie, gdy jako mały chłopiec razem z kolegami penetrował kanały wydając radosne wrzaski – spotkanie z tymi gryzoniami zwiększało nastrój grozy.

Może po prostu widziałeś myszy i wyolbrzymiłeś je do rozmiarów szczurów – myślał obecnie Dennis. Ale nie była to prawda, chociaż młody lokaj nie miał się o tym dowiedzieć. Jego wspomnienie o szczurach w ściekach odpowiadało rzeczywistości. Od niepamiętnych czasów w kanałach panoszyło się ogromnie dużo wielkich, roznoszących zarazę gryzoni. Dopiero w ostatnich pięciu latach przestały się one roić w ściekach. Zostały wyniszczone przez Flagga. Czarnoksiężnik pozbył się kawałka obsydianu i sztyletu wrzucając je przez kratę podobną do tej, z której wyszedł Dennis wczesnego niedzielnego ranka. Wyrzucił je oczywiście dlatego, że na każdym z nich znajdowała się odrobina śmiercionośnego Smoczego Piasku. Opary wydzielane przez owe ziarnka wygubiły szczury, część z nich paląc żywcem w płynącej rurami mętnej wodzie i dusząc resztę, zanim zdążyła uciec. Pięć lat później szczury jeszcze nie zdążyły powrócić, chociaż część trujących dymów wywietrzała. Większość, ale nie wszystko. Gdyby Dennis wszedł do kanału ściekowego nieco bliżej apartamentów Flagga, mógłby łatwo zginąć. Może miał szczęście, może chciał tak los, a może uratowały go modlitwy; nie mam zdania w tej sprawie. Relacjonuję historie, a nie wróżę z fusów, więc sami musicie wybrać przyczynę, dla której Dennis zachował życie.

Загрузка...