71

Musiałbym być o wiele zdolniejszym pisarzem, niż – jak sądzę – jestem, żeby zdołać wam opowiedzieć, jak Piotr przeżył owe pięć lat, które spędził na szczycie Iglicy. Jadł, spał, wyglądał przez okno wychodzące na zachodnią część miasta; rano, w południe i wieczorem gimnastykował się, śnił sny o wolności. Latem w jego apartamencie panowała spiekota. Zimą mróz.

Podczas drugiej zimy złapał ciężką grypę, która nieomal pozbawiła go życia.

Piotr, z wysoką temperaturą i kaszlem, leżał w łóżku. Najpierw bał się tylko, że w gorączce zacznie majaczyć na temat liny, której zgrabny zwój leżał pod dwoma kamieniami we wschodniej części pokoju sypialnego. Gdy temperatura podniosła się jeszcze, lina utkana na maleńkim warsztacie tkackim stała się mniejszym problemem – zaczął obawiać się, że nie przeżyje.

Beson i jego podwładni byli o tym przekonani. Prawdę mówiąc, robili zakłady, kiedy to nastąpi. Pewnej nocy, jakiś tydzień od rozpoczęcia gorączki, gdy na dworze zaczął szaleć wiatr, a temperatura spadła do zera, Roland pojawił się Piotrowi we śnie. Piotr był przekonany, że przybył on po to, żeby go zabrać na Dalekie Pola.

– Jestem gotów, tato! – krzyknął. W malignie nie wiedział, czy powiedział to we śnie, czy na głos. – Idę!

– Jeszcze nie umierasz – odrzekł mu ojciec będący snem…albo wizją…a może czymś jeszcze innym. – Masz wiele do zrobienia, Piotrze.

– Ojcze! – krzyknął Piotr. Głos jego zabrzmiał tak donośnie, że strażnicy pod nim, nie wyłączając Besona, zadrżeli myśląc, że Piotr widzi dymiącego ducha zamordowanego króla Rolanda, który przyszedł zabrać jego duszę do piekła. Tej nocy przestali się zakładać, a jeden z nich poszedł następnego dnia do świątyni Wielkich Bogów i nawrócił się, a później został kapłanem. Nazywał się Curran, i może kiedyś opowiem wam jego historię.

Piotr rzeczywiście w pewien sposób widział ducha – chociaż nie potrafię powiedzieć, czy zobaczył cień ojca w rzeczywistości, czy też pojawił się on tylko w jego wyobraźni.

Głos jego przeszedł w mamrotanie i strażnicy nie dosłyszeli reszty.

– Tak tu zimno… a jest mi tak gorąco.

Biedaku – powiedział ojciec migocząc. – Przeszedłeś ciężką próbę, a czeka cię jeszcze niejedna. Ale Dennis będzie wiedział…

– Co? – sapnął Piotr. Policzki mu płonęły, za to czoło miał białe jak stearyna ze świecy.

– Dennis będzie wiedział, dokąd poszedł lunatyk – szepnął ojciec i znikł.

Piotr zapadł w omdlenie, które wkrótce przeszło w głęboki, zdrowy sen. Podczas niego spadła mu gorączka. Chłopak, który w ostatnim roku wykonywał codziennie sześćdziesiąt pompek i sto skłonów, zbudził się następnego ranka zbyt słaby, żeby wstać… ale wróciła mu jasność umysłu.

Beson i jego strażnicy poczuli się rozczarowani. Ale po tej nocy zaczęli traktować Piotra z lękliwym podziwem i starali się nie podchodzić do niego za blisko.

Co oczywiście znakomicie ułatwiło mu pracę.

Wszystko to opisuje się całkiem prosto, chociaż wolałbym móc powiedzieć z całą pewnością, czy Piotrowi ukazał się duch, czy nie. Ale podobnie jak i w innych sprawach, będących częścią większej opowieści, sami musicie podjąć decyzję.

Jak mam wam jednak opowiedzieć o nieskończonej, żmudnej pracy przy miniaturowym warsztacie? To przerasta moje możliwości. Jak opisać wszystkie te godziny, podczas których czasem mróz zamieniał oddech w parę, a w upale twarz spływała potem, w ciągłym strachu przed wykryciem; wszystkie te długie godziny, gdy jedynym towarzystwem były własne myśli i prawie absurdalna nadzieja. Mogę wam opisać różne szczegóły, ale nie jestem w stanie odzwierciedlić tych godzin i dni, podczas których czas zwalnia bieg, lecz prawdopodobnie nie zdołałby tego uczynić nikt, może poza którymś z wielkich opowiadaczy należących do zaginionego już dzisiaj gatunku. Jest jednak coś, co w pewien sposób mogłoby dawać wyobrażenie o tym, ile czasu Piotr spędził w swych dwu pokoikach – jego broda. Gdy przyszedł, stanowiła ona tylko cień na policzkach i plamę pod nosem – zarost chłopca. Podczas następnych 1825 dni urosła bujnie; pod koniec sięgała mu do piersi i chociaż miał wtedy dopiero dwadzieścia pięć lat, przetykała ją siwizna. Jedyne miejsce, gdzie nie urosła, to długa poszarpana blizna pozostawiona przez paznokieć Besona.


Pierwszego roku Piotr odważał się wyciągać po pięć nitek z każdej serwetki – piętnaście w ciągu dnia. Trzymał je pod materacem, a pod koniec tygodnia uzbierał ich sto pięć. Według naszych miar każda nić miała około dwudziestu cali długości.

Utkał pierwszą partię w tydzień potem, jak otrzymał dom lalek, ostrożnie posługując się warsztatem. Praca przy nim okazała się trudniejsza w wieku lat siedemnastu niż w wieku lat pięciu. Palce mu urosły, warsztat zaś nie. Poza tym denerwował się okropnie. Gdyby któryś ze strażników złapał go przy tym zajęciu, mógłby mu powiedzieć, że tka luźne nitki ze starych serwetek dla zabawy… ale czy uwierzono by mu? Nie miał też pewności, czy warsztat okaże się sprawny. Wątpliwości jego rozwiały się jednak, gdy zobaczył pierwszy, idealnie utkany cieniutki sznureczek wyłaniający się z warsztatu. Ujrzawszy to Piotr uspokoił się nieco, potem odkrył, że potrafi tkać nieco szybciej; podsuwał nowe nitki, pociągał je, żeby szły prosto, i naciskał kciukiem pedał nożny. Warsztat z początku nieco skrzypiał, ale stary smar wkrótce się rozprowadził i maszyna działała doskonale, tak jak za czasów jego dzieciństwa.

Ale uzyskany sznurek był okropnie cienki, miał mniej niż ćwierć cala przekroju. Piotr zawiązał końce i pociągnął na próbę. Trochę się pocieszył. Okazał się o wiele mocniejszy, niż wyglądał, a Piotr pomyślał, że w zasadzie powinien taki być. W końcu nitki pochodziły z królewskich serwetek, wykonanych z najlepszej bawełny w kraju, a on tkał ciasno. Pociągnął mocniej usiłując zgadnąć, jaką siłę przykłada do cienkiego bawełnianego sznurka.

Szarpnął silniej, ale linka nie pękła i do serca zaczęła wkradać mu się nadzieja. Ni stąd, ni zowąd przypomniał sobie Yosefa.

To właśnie on, główny koniuszy, opowiedział mu o tym tajemniczym i strasznym zjawisku zwanym „napięcie krytyczne”. Był wtedy środek lata, a oni obserwowali, jak wielkie anduańskie woły ciągną kamienne bloki do wybrukowania nowego targu. Na karku każdego wołu siedział spocony, klnący poganiacz. Piotr dopiero co ukończył wtedy jedenaście lat i to podobało mu się bardziej niż cyrk. Yosef zwrócił mu uwagę, że każdy wół ma na sobie ciężką skórzaną uprząż. Łańcuchy, które ciągnęły ociosane kamienne bloki, przymocowano do uprzęży po obu stronach szyi zwierzęcia. Yosef powiedział Piotrowi, że kamieniarze musieli dobrze obliczać, ile waży każdy z bloków.

– Bo jeśli są za ciężkie, woły mogą sobie zrobić krzywdę usiłując je ruszyć z miejsca – rzekł Piotr. Nie powiedział tego nawet w formie pytania, tak był pewny swego. Żałował wołów, które musiały ciągnąć te wielkie bloki skalne.

– Nie – odparł Yosef. Zapalił skręta z pszenicznych łusek o mało nie upalając sobie przy tym czubka nosa, a potem z zadowoleniem głęboko się nim zaciągnął.

Towarzystwo młodego księcia zawsze sprawiało mu przyjemność.

– Nie! Woły nie są głupie – to tylko ludzie tak o nich myślą, bo są duże, łagodne i pomocne. Ale więcej mówi to o nich niż o wołach, jeśli chcesz wiedzieć, więc dajmy temu spokój. Jeśli wół może uciągnąć kamień, to go pociągnie; jeśli nie, no to spróbuje raz czy dwa i stanie ze spuszczoną głową. I będzie tak czekał, nawet jeśli zły pan posieka mu batem skórę na drobne paseczki. Woły wyglądają na głupie, ale nie są. Ani trochę.

– To dlaczego kamieniarze muszą domyślać się, ile waży ociosywany przez nich blok, skoro wół wie, co może uciągnąć, a czego nie?

– Nie chodzi o kamienie, ale o łańcuchy – Yosef wskazał na jednego z wołów, który wlókł blok wielkości, jak się Piotrowi wydawało, niedużego domu. Zwierzę spuściło głowę i patrzyło cierpliwym wzrokiem przed siebie, a siedzący na jego grzbiecie poganiacz kierował nim za pomocą lekkich uderzeń kijka. Na końcu podwójnego łańcucha powoli posuwał się blok kamienny, ryjąc bruzdę w ziemi. Była ona tak głęboka, że małe dziecko musiałoby wspinać się po jej brzegach, żeby się z niej wydostać. – Jeśli wół jest w stanie uciągnąć kamień, zrobi to, ale zwierzę nie wie nic o łańcuchach ani napięciu krytycznym.

– A co to jest?

– Jeśli szarpniesz jakiś przedmiot za silnie, może on się rozerwać – powiedział Yosef. – A gdyby pękły te tutaj łańcuchy, poleciałyby jak wściekłe na wszystkie strony. Lepiej nie widzieć, co się dzieje, gdy ciężki łańcuch puści pociągnięty z całą mocą przez wołu. Może polecieć w każdą stronę. Zazwyczaj jednak do tyłu. Trafia wtedy w poganiacza i rozdziera go na strzępy albo ucina nogi zwierzęciu.

Yosef raz jeszcze pociągnął swojego skręta, a potem cisnął go na ziemię. Zmierzył Piotra bystrym, życzliwym spojrzeniem.

– Napięcie krytyczne – powiedział – to rzecz, o której książę powinien wiedzieć, Piotrze. Łańcuchy mają swoje granice wytrzymałości, ale ludzie też. Pamiętaj o tym.

Teraz więc sobie to przypomniał sprawdzając wytrzymałość pierwszego kawałka linki. Jaką siłę do niej przykładał? Pięć ruli? Co najmniej. Dziesięć? Może. Ale chyba trochę przesadził. Raczej osiem. Nie, siedem. Jeśli ma się pomylić, to lepiej na stronę bezpieczeństwa. Jeżeli dokona złej oceny…hm, bruk placu Iglicy jest bardzo, bardzo twardy.

Pociągnął jeszcze mocniej, napinając mięśnie ramion. Gdy pierwszy kawałek linki wreszcie pękł, Piotr domyślał się, że prawdopodobnie przyłożył siłę piętnastu ruli – prawie sześćdziesięciu czterech funtów.

Rezultat wydał mu się zadowalający.

Później tego wieczoru wyrzucił przez okno przerwany sznurek, żeby następnego dnia zamiatacze sprzątnęli go rano razem z resztą śmieci na placu Iglicy.

Matka Piotra zauważywszy zainteresowanie chłopca domem lalek i jego miniaturowym wyposażeniem nauczyła go, jak tkać sznurki, a potem splatać je w maleńkie chodniki. Gdy nie zajmujemy się czymś dosyć długo, zazwyczaj zapominamy, jak to się dokładnie robi, ale Piotr miał mnóstwo czasu i po paru eksperymentach przypomniał sobie sztukę splatania chodników.

„Skręcanie” – tak nazywała to matka, i dlatego on także nazywał to tak w myślach, ale w zasadzie nie jest to właściwe określenie; ściśle mówiąc skręcanie to splot wykonany ręcznie z dwu linek. Do wykonywania chodników stosuje się splot – to znaczy ręcznie tka się dwie lub trzy linki. Robiąc splot kładziemy dwie linki obok siebie, tak żeby końce znajdowały się na równej wysokości. Trzecią umieszcza się pomiędzy nimi, ale tak, by jej koniec wystawał. Ten wzór powtarza się raz za razem. Produkt wygląda trochę jak chińskie plecionki… albo plecione dywaniki w domu waszej ukochanej babci.

Piotr potrzebował trzech tygodni, żeby zgromadzić tyle włókien, ile potrzeba na wypróbowanie tej techniki i większą część czwartego, żeby sobie dokładnie przypomnieć, jak to się robi. Ale gdy skończył, miał prawdziwą linę. Była cienka i próba użycia jej mogłaby się wam wydawać szaleństwem, ale o wiele mocniejsza, niż wyglądała. Stwierdził, że może ją przerwać, ale tylko gdy zawinie końce dookoła dłoni i szarpnie napinając do ostateczności mięśnie ramion i klatki piersiowej, a na szyi wystąpią mu żyły jak postronki.

Dach pokoju sypialnego opierał się na solidnych, dębowych belkach. Wypróbuje, jak zachowa się lina pod ciężarem jego ciała, gdy już uplecie jej dostatecznie dużo. Jeśli pęknie, będzie musiał zacząć od początku… ale takie myśli to tylko strata czasu, z czego Piotr doskonale zdawał sobie sprawę – więc po prostu zabrał się do roboty.

Każda nić, jaką wyciągał, miała dwadzieścia cali długości, ale traciło się około dwu na tkanie i wykonanie splotu. Potrzebował trzech miesięcy na wykonanie sznura z trzech skrętek, każda składająca się ze stu pięciu bawełnianych włókien o długości trzech stóp. Pewnego wieczoru, gdy upewnił się, że wszyscy strażnicy na dole albo popili się, albo grali w karty, przywiązał swój warkocz do liny nad jedną z belek. Po zawiązaniu pętli zostało mniej niż półtorej stopy.

Sprawiała wrażenie żałośnie cienkiej.

Jednak Piotr chwycił ją i uwiesił się na niej całym ciężarem zaciskając usta i spodziewając się, że w każdej chwili może pęknąć, a on spadnie. Ale trzymała się.

Trzymała się.

Nie wierząc własnym zmysłom Piotr wisiał na linie tak cienkiej, że prawie niewidocznej. Pozostał tak przez całą minutę, a potem stanął na łóżku i rozwiązał węzeł. Ręce mu się trzęsły, więc dwa razy się do tego przymierzał, tym bardziej że łzy zaćmiły mu wzrok. Takiego szczęścia nie odczuwał od czasu, gdy czytał maleńki list od Bena.

Загрузка...