74

Czas – o, tak – Piotr miał go wiele siedząc u szczytu Iglicy. Urosła mu długa broda, oczywiście poza miejscem, w którym policzek jego przecinała blizna o kształcie błyskawicy. W miarę, jak to się działo, Piotr dostrzegał wiele zmian, patrząc przez swoje okno. Słyszał zaś o jeszcze gorszych sprawach. Częstotliwość egzekucji nie malała, wręcz przeciwnie, topór kata opadał coraz częściej nucąc: zdrada-bunt, zdrada-bunt, i czasami nie mniej niż pół tuzina głów spadało w ciągu jednego dnia.

Podczas trzeciego roku spędzonego przez Piotra w więzieniu, roku, w którym po raz pierwszy udało mu się podciągnąć na środkowej belce w sypialni trzydzieści razy bez przerwy, Peyna z niesmakiem zrezygnował ze stanowiska sędziego najwyższego. Mówiło się o tym w karczmach i winiarniach przez tydzień, dozorcy Piotra zaś dyskutowali o tym przez dni osiem. Strażnicy sądzili, że Flagg uwięzi Peynę, zanim jeszcze zdąży on opuścić ławę sędziowską i wkrótce potem obywatele Delainu dowiedzą się nareszcie, czy w jego żyłach płynie krew, czy zimna woda. Ale Peyna pozostał na wolności, a plotki ucichły. Piotr cieszył się, że nie został on aresztowany. Nie żywił do niego urazy mimo skwapliwości, z jaką stary sędzia uwierzył w jego winę, a wiedział już, że dowody zostały sfabrykowane przez Flagga.

Również w trzecim roku spędzonym przez Piotra w Iglicy zmarł ojciec Dennisa, Brandon. Odszedł spokojnie i z godnością. Zakończył dzień pracy mimo okropnego kłucia w klatce piersiowej i boku, a potem powoli wrócił do domu. Usiadł w maleńkiej bawialni mając nadzieję, że ból przejdzie. Zamiast tego zaczął się on nasilać. Zawołał więc żonę i syna, ucałował oboje, a potem poprosił o kieliszek dżinu. Otrzymał go. Wypił do dna, raz jeszcze ucałował żonę, a potem kazał jej wyjść z pokoju.

– Służ dobrze swemu panu, Dennis – powiedział. – Jesteś teraz mężczyzną i musisz temu sprostać.

– Będę służył królowi najlepiej, jak potrafię, tato – odparł Dennis, chociaż myśl o przejęciu obowiązków ojca napełniała go przerażeniem. Jego poczciwa, brzydka twarz lśniła od łez. W ciągu ostatnich trzech lat Brandon i Dennis obsługiwali Tomasza, a obowiązki Dennisa w większości nie zmieniły się od czasów Piotra; ale nie były takie same – nawet w przybliżeniu.

Tomaszowi – powiedział Brandon, a potem szepnął: – Ale jeśli okaże się, że masz zrobić przysługę swojemu pierwszemu panu, Dennis, nie zawahaj się. Ja nigdy… Brandon chwycił się za lewy bok, zesztywniał i zmarł.

Umarł tak, jak tego pragnął, w swoim własnym fotelu przed kominkiem.

W czwartym roku uwięzienia Piotra – lina pod kamieniami systematycznie się wydłużała – znikła rodzina Staadów. Korona przejęła resztki ziemi, jakie im pozostały, tak jak to się działo, gdy przepadały inne szlacheckie rodziny. A im dłużej panował Tomasz, tym częściej zdarzały się takie zniknięcia.

Staadowie stanowili tylko fragment plotek wygłaszanych przy kufelku piwa w tygodniu pełnym zdarzeń obejmujących cztery egzekucje, zwiększenie podatku dla sklepikarzy, zamknięcie w kazamatach starej kobiety, która przez trzy dni przechadzała się przed pałacem krzycząc, że jej syn został uwięziony i torturowany za to, że skrytykował zeszłoroczny podatek od bydła. Ale gdy Piotr usłyszał podczas rozmowy strażników nazwisko Staadów, serce mocno mu zabiło.

Ciąg wydarzeń prowadzących do zniknięcia Staadów stanowił już dziś chleb powszedni dla wszystkich mieszkańców Delainu. Regularne jak w zegarze egzekucje znacznie wyniszczyły szeregi szlachty. Wielu z nich zginęło, bo ich rodziny służyły królestwu przez setki, a nawet tysiące lat, i nie potrafili uwierzyć, że mógłby ich spotkać tak okrutny los. Inni, widząc krwawe pismo na marze, uciekali. Staadowie wybrali to drugie wyjście.

Zaczęły się też naszeptywania.

Opowiadano, zasłaniając sobie usta, że szlachta owa nie rozbiegła się po prostu na wszystkie strony świata, ale zbierała gdzieś, może w gęstych lasach na północnych krańcach królestwa, aby planować obalenie tronu.

Opowieści te docierały do Piotra niczym wiatr przez okno, przeciągi pod drzwiami… Należały do marzeń z szerokiego świata. Ale on pracował nad swoją liną. W pierwszym roku przedłużała się ona o osiemnaście cali co trzy tygodnie. Pod koniec tego roku miał jej już dwadzieścia pięć stóp – liny, która przynajmniej teoretycznie powinna utrzymać jego ciężar. Ale istnieje różnica między wiszeniem u belki w sypialni i zwieszaniem się nad trzystustopową przepaścią, i Piotr zdawał sobie z niej sprawę. Można powiedzieć, że dosłownie powierzał jej swoje życie.

Co więcej, dwadzieścia pięć stóp rocznie to niewątpliwie za mało; potrzebowałby więcej niż ośmiu lat, zanim mógłby usiłować czynić jakieś próby, a wiadomości, jakie słyszał z drugiej ręki, zaczynały być niepokojące. Przede wszystkim królestwo musi przetrwać – nie może nastąpić bunt i chaos. Krzywdy należy naprawić, ale za pomocą prawa, a nie łuków, proc, pałek i maczug. Tomasz, Leven Valera, Roland, on sam, a nawet Flagg stawali się nieważni wobec tego. Prawo przede wszystkim.

Jakże uradowałby się Anders Peyna, starzejący się i gorzkniejący przy swym kominku, słysząc te słowa.

Piotr postanowił, że musi próbować ucieczki jak najprędzej. W związku z tym dokonał wielu pracochłonnych obliczeń, rachując w pamięci, żeby nie zostawiać śladów. Sprawdził je kilkakrotnie, upewniając się, czy nie zrobił jakiegoś błędu.

Drugiego roku w Iglicy zaczął wydobywać dziesięć włókien z każdej serwetki, trzeciego piętnaście, a czwartego zaś dwadzieścia. Liny przybywało. Miał jej pięćdziesiąt osiem stóp, gdy minął rok drugi, sto cztery po trzecim, a sto sześćdziesiąt po czwartym.

W owym momencie sięgała ona sto czterdzieści stóp powyżej powierzchni placu.

W ostatnim roku Piotr wypruwał po trzydzieści nitek z każdej serwetki i po raz pierwszy dało się to widzieć wyraźnie – każda z nich była wyraźnie wystrzępiona ze wszystkich czterech stron, jak gdyby nadgryzły ją myszy. Piotr z niepokojem oczekiwał wykrycia swej kradzieży.

Загрузка...