Przechowywał linę pod materacem, ale zdawał sobie sprawę, że wkrótce zabraknie tam miejsca. Iglica miała trzysta czterdzieści stóp wysokości do czubka swego stożkowatego dachu; okno znajdowało się prawie dokładnie trzysta stóp nad poziomem bruku. Miał sześć stóp wzrostu i sądził, że odważy się skoczyć z wysokości około dwudziestu stóp od końca liny. Ale nawet w najlepszym wypadku musiał ukryć dwieście siedemdziesiąt stóp liny.
Odkrył w podłodze przy wschodniej ścianie swej sypialni ruszający się kamień i ostrożnie go podniósł. Z zaskoczeniem i radością stwierdził, że znajduje się pod nim nieco wolnej przestrzeni. Nie widział dobrze, więc sięgnął ręką i macał w ciemnościach, sztywny i napięty, jakby spodziewał się, że znajduje się tam coś, co wpełznie mu na rękę… albo ugryzie.
Nic takiego nie nastąpiło i już chciał ją cofnąć, gdy natrafił palcem na jakiś przedmiot – z metalu. Piotr wydobył go. Okazał się on medalionem w kształcie serca na cienkim łańcuszku. I łańcuszek, i medalion sprawiały wrażenie wykonanych ze złota. Sądząc po wadze było ono prawdziwe. Obmacawszy medalion Piotr znalazł miniaturowy zameczek. Nacisnął go i medalion otworzył się. Wewnątrz znajdowały się dwa portrety, po jednym z każdej strony – były równie piękne jak maleńkie obrazki w domu lalek Sashy, a może jeszcze ładniejsze. Piotr patrzył na przedstawione na nich twarze ze szczerym, chłopięcym podziwem. Mężczyzna był bardzo przystojny, kobieta piękna. Na ustach mężczyzny rysował się lekki uśmiech, a oczy patrzyły śmiało. Kobieta miała ciemne oczy, w których malował się wyraz powagi. Zachwyt Piotra częściowo wynikał z faktu, że medalion musiał być bardzo stary, sądząc po strojach. Ale wynikał on także z tego, że twarze te wydawały mu się znajome. Już je kiedyś widział.
Zamknął medalion i popatrzył na jego odwrotną stronę. Miał nadzieję, że znajdzie tam inicjały, ale były one tak ozdobne, że nie potrafił ich odczytać.
Niewiele myśląc sięgnął raz jeszcze do skrytki. Tym razem natrafił na papier. Wydobył cienką kartkę bardzo starego, kruszącego się papieru, lecz pismo na niej okazało się wyraźne, a podpis dał się odczytać. Nazwisko brzmiało Leven Valera i należało do niesławnego Czarnego Księcia z Południowej Baronii. Valera, który był następcą tronu, zamiast go objąć, spędził ostatnie dwadzieścia pięć lat swego życia w pokoju na szczycie Iglicy za zamordowanie żony. Nic dziwnego, że Piotr znał portrety w medalionie! Mężczyzna to Valera, a kobieta to jego zamordowana żona, Eleanor, o której piękności do dziś jeszcze śpiewa się ballady.
Atrament, jakiego użył Valera, miał dziwnie rdzawy kolor, a pierwsza linijka tekstu zmroziła Piotrowi serce. Cały list zaś napełnił go zgrozą nie tylko dlatego, że podobieństwo między losem Valery a jego własnym okazało się zbyt wielkie, żeby być dziełem przypadku.
Do Znalazcy listu tego -
Piszę krwią własną dobytą z żyły na lewym przedramieniu otwartej i piórem z kości długo na kamiennej sypialni posadzce ostrzonej. Ćwierć wieku nieledwie spędziłem tu pod niebiosami, młodzieńcem przybywszy; teraz jestem już stary. Ataki kaszlu i gorączki wróciły znowu, więc chyba niewiele już mi życia zostało.
Nie zabiłem żony. Chociaż dowody na mnie pokazały, nie zabiłem żony mojej. Kochałem ją i nadal kocham, mimo iż obraz jej drogiej twarzy zblakł w mojej zdradzieckiej pamięci.
Sądzę, że to królewski czarnoksiężnik ją życia pozbawił i tak sprawy ułożył, iżby mnie usunąć, albowiem stałem na drodze jego. Plan jego powiódł się i rzeczy poszły po jego myśli; wierzę jednak, że są bogowie, za sprawą których zło zostanie w końcu ukarane. Dzień jego nadejdzie – ja zaś śmierć coraz rychlejszą czując wierzę, że pomsty na nim dokona ktoś, kto do tego miejsca też przybędzie, ktoś, kto znajdzie i przeczyta ten list krwią pisany.
Jeśli tak się stanie, do Ciebie wołam; Zemsty, zemsty, zemsty! Nie dbaj o mnie i lata me stracone, jeśli musisz, ale nigdy, przenigdy nie zapomnij o drogiej mej Eleanor, we śnie zamordowanej! To nie ja zatrułem jej wino. Imię mordercy tu kreślę krwią własną; Flagg! To Flagg! Flagg!
Weź medalion i pokaż mu go, zanim zbawisz ten świat od największego na nim łotra – pokaż mu, żeby w ostatniej swej chwili wiedział, że ja też przyczyniłem się do jego upadku, zza grobu człowiek, niesłusznie o mord posądzony.
Leven Valera Może teraz rozumiecie, co stanowiło główny powód, dla którego Piotr odczuł zgrozę, lub nie. Jednak pomoże wam chyba, jeśli przypomnę, że Flagg, chociaż wyglądał na zdrowego i krzepkiego człowieka w średnim wieku, naprawdę był bardzo, bardzo stary.
Piotr czytał na temat przypuszczalnej zbrodni Levena Valery. Ale książki, które ją opisywały, traktowały na temat historii. Starożytnej. A ten kruchy, pożółkły pergamin najpierw wymienił królewskiego czarnoksiężnika, a potem imię Flagga. Wymienił? Wołał, krzyczał – krwią.
Ale zbrodnia Valery miała mieć miejsce za panowania Alana II, a rządził on Delainem czterysta pięćdziesiąt lat temu.
– Boże, o wielki Boże – szepnął Piotr. Na niepewnych nogach podszedł do łóżka i usiadł na nim, zanim odmówiły mu posłuszeństwa.
– On już kiedyś zrobił coś podobnego! Uczynił to dokładnie w ten sam sposób, ale miało to miejsce więcej niż czterysta lat temu!
Twarz Piotra okryła się śmiertelną bladością, a włos zjeżył się na głowie. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że Flagg, czarnoksiężnik królewski, w rzeczywistości był Flaggiem – potworem, znowu grasującym w Delainie, służącym nowemu królowi – jego małoletniemu, nieinteligentnemu, łatwowiernemu bratu.